left tlumacz
założyła kostium i płaszcz kąpielowy, jakby rzeczywiście była zmieszana. Cassidy z łomoczącym sercem przyglądała się, jak Angie podchodzi do Briga. - Czego chcesz? Dziewczyna uśmiechnęła się do niego szeroko. - Niejednego. - Odważnie złapała go za rękę i westchnęła. Chwycił ją i odsunął na odległość ramion. Przyglądał się jej badawczo. - Mogłabyś mówić jaśniej? Chciałaś się ze mną widzieć, bo podobno chodzi o coś ważnego. - Chcę się umówić - wyrzuciła z siebie. Parsknął. - Ty? Umówić się? Miałaś więcej randek niż twój stary ma pracowników w tartaku. - Wiem, ale to coś wyjątkowego i nie chcę iść z byle kim. - Odgarnęła wilgotne włosy z twarzy i spojrzała na niego. Jej twarz jaśniała w blasku księżyca. - Chcę, żebyś poszedł ze mną na przyjęcie do Caldwellów. - Zarzuciła mu ręce na szyję i westchnęła. - To niecodzienne wydarzenie i nie mogę znieść myśli, że miałabym się pokazać z którymś ze znajomych chłopaków. - Wspięła się na palce, wyjęła mu papierosa z ust i rzuciła go na wilgotną posadzkę przy basenie. Pet zasyczał i zgasł. Delikatnie dotknęła jego ust swoimi. - Brig, powinieneś być zachwycony. Zepsułbyś przyjęcie, i to nie byle jakie przyjęcie. To jest najważniejsze wydarzenie towarzyskie. - I ja mam na nie pójść z tobą. Uśmiechnęła się promiennie. - A to takie straszne? Będą ci zazdrościli wszyscy faceci z miasta. - A może mnie to nie obchodzi? - A może cię obchodzi - wyszeptała i znowu go pocałowała. Tym razem się nie opierał. Objął ją tymi samymi rękami, którymi przed chwilą ją odsuwał. Przyciągnął do siebie jej spragnione ciało, mrucząc nisko i głęboko. W Cassidy wzburzyła się krew. Brig całował Angie z dziką pasją, która nie była niczym innym, jak tylko zwierzęcym pożądaniem. Krzyk protestu uwiązł Cassidy w gardle, gdy Angie objęła nogą udo Briga. Nie mogła na to dłużej patrzeć. Odwróciła się. Potknęła się o wystający korzeń i uderzyła chorym ramieniem w drzewo. Ból przeszył jej rękę, ale biegła, nie zważając, że ma wilgotne policzki. Płakała. Jak idiotka. Z powodu Briga McKenzie, który traktował ją jak małe nieznośne dziecko. Była wściekła i zrezygnowana. Niech Brig i Angie robią sobie, co chcą. Nie obchodzi ją to. Nie będzie się kręcić i śledzić starszej siostry. Wiedziała, co zrobi. Pobiegła do stajni. Ramię nie przestawało ją boleć, ale była pewna, że uda jej się zapanować nad Remmingtonem. Pogalopuje na nim tak szybko, że obraz Angie i Briga zamaże się w jej umyśle. Niech robią, co im się podoba. Otworzyła stajnię. Chciała, żeby to ją Brig trzymał w ramionach, chciała go całować i czuć, jak przyciska ją do ziemi swoim ciałem. Bo szesnastoletnia Cassidy, w przeciwieństwie do Angie, była pewna, że jest zakochana w Brigu McKenziem i nienawidziła się za to. 5 Felicity założyła stanik. Nie było sensu uwodzić Derricka, gdy był w takim nastroju. Nie zauważał jej. Zaciągnął ją do Portland pod pretekstem, że zabierze ją do kina. Oczywiście wylądowali w obskurnym motelu. Kochali się, ale Derrick był z nią tylko ciałem. Nie tak jak kiedyś. Ale jeszcze o tym nie wiedział. Leżał z włosami rozrzuconymi na poduszce i palił papierosa. Oglądał wiadomości. Dziennikarz opowiadał o tym, jak długo będzie trwała i jak niebezpieczna dla zbiorów jest fala upałów i że ludzie nie powinni podlewać trawników. Ale kogo to obchodzi? Wstała z łóżka, podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Naprzeciwko motelu tętniła życiem restauracja, która, jak głosił szyld, oferowała prawdziwe chińskie dania. Przy wejściu tłoczyli się roześmiani ludzie. Mężczyźni i kobiety trzymali się za ręce. Zakochani. Kiedy ostatnio Derrick wziął ją za rękę? Albo gdzieś ją zaprosił? Przełknęła ślinę. Płacz na niego nie działał, tylko jeszcze bardziej go złościł. Derrick był bardziej porywczy niż ona. Zasłoniła żaluzje i zastanowiła się nad tym, jak wyglądałoby jej życie bez Derricka Buchanana. Ta myśl była przerażająca. Głęboko w duszy dręczyła ją obawa, że go straci. Miała rozdarte serce. Kiedyś byli w sobie zakochani. Wtedy Derrick był gotów zrobić wszystko, żeby się z nią zobaczyć. A teraz... Spojrzała na łóżko. Leżał z przymkniętymi oczami i najwyraźniej zapomniał o papierosie, który zamieniał się w popiół. Derrick - wysoki i smukły, umięśniony i opalony - był pierworodnym synem Lucretii i Reksa Buchananów. Po ojcu dobrze zbudowany, urodę odziedziczył po matce. Był pewny siebie, bo wiedział, że synowi najbogatszego człowieka w Prosperity każda dziewczyna wskoczy do łóżka. Tak jak ona. Córka Sędziego. Ale ona nie sypiała z nim dlatego, że był bogaty. Po raz pierwszy kochała się z nim na tylnym siedzeniu jaguara dlatego, że nieprzytomnie go kochała. 35 Nie musiał jej nawet zapraszać na randkę. Była potwornie zawstydzona, bo przed Derrickiem nie pozwoliła się nawet dotknąć żadnemu chłopakowi. Kilku próbowało wepchnąć spocone łapy w jej stanik, ale ona nie pozwoliła z powodu Derricka. Kiedy miała jedenaście lat, wiedziała już, że jest w nim zakochana. Zwierzyła się z tego Angie i powiedziała jej, że kiedyś za niego wyjdzie. Angie ją wyśmiała. Kto chciałby jej brata? Miał wtedy szesnaście lat i był pokraczny. Miał długachne ręce i nogi i był fatalnie zbudowany. Ale Felicity wiedziała swoje. Już wtedy. I dla niego zachowała dziewictwo. Chciała za niego wyjść i wspominała o tym parę razy. Ostatnio jednak Derrick nie miał dla niej czasu. Dzisiaj kochali się przy brzęczącej wentylacji i ściszonym telewizorze. Raz. I przypominało to raczej ciężką pracę. Niemal obowiązek. Z początku Derrick nie miał na nic ochoty. Myślami był zupełnie gdzie indziej. W końcu Felicity przekonała go, żeby choć przez chwilę zajął się czymś innym. Pomógł jej w tym czarny stanik i podwiązki. A teraz leżał i oglądał telewizję. Obraz z ekranu rzucał na jego twarz niebieskie smugi. Nawet gdyby Felicity była całkiem naga, Derrick nie zwróciłby na nią uwagi. Coś go trapiło i nie pierwszy raz nie chciał jej o tym powiedzieć. Spróbowała jeszcze raz. Lekkim krokiem podeszła do łóżka, wślizgnęła się pod rozrzuconą pościel i ułożyła się między nogami Derricka. Jej piersi, którymi kiedyś się zachwycał, wypełniały miseczki stanika. Dziewczyna oblizała wargi. - Może byśmy gdzieś wyszli? - spytała cicho i uwodzicielsko. Jej oddech łaskotał go w brzuch. Derrick rzucił jej obojętne spojrzenie. - Później. - A dlaczego nie teraz? - Pocałowała go w pępek, ale wcale go to nie podniecało. - Chcę obejrzeć wiadomości, jasne? - Nawet nie starał się ukryć irytacji. Zgasił papierosa. - Możesz obejrzeć jutro. A teraz moglibyśmy się trochę zabawić. - Przejechała językiem po jego torsie i zaczęła drażnić brodawkę, ukrytą w ciemnych włosach klatki piersiowej. - Naprawdę jesteś aż tak napalona? - Na ciebie? - Zmarszczyła brwi i zmierzwiła gęste rude włosy. - Zawsze. Derrick poruszył delikatnie ustami. - To mi to udowodnij. - Co? Zmrużył oczy. - Udowodnij to, Felicity. - Podniósł ją tak, że musiała usiąść mu okrakiem na klatce piersiowej. - Pokaż, co potrafisz. - Nie... nie rozumiem. - Oczywiście, że rozumiesz. Zrób coś, żebym cię chciał. Tak, żebym nigdy nie pomyślał o innej kobiecie. Pokaż mi, co takiego masz w sobie, że jesteś wyjątkowa. - Chwycił zębami jej podwiązkę. Podskoczyła. Wsunął palec za zapięcie stanika z przodu i przyciągnął ją do siebie. Drażnił oddechem brodawki jej piersi osłonięte czarną koronką. - Pokaż co potrafisz. Zachowuj się wulgarnie i nieprzyzwoicie. - Ja... ja cię kocham. - Lekko drżał jej głos. Czasami ją przerażał, kiedy tak bardzo pożądał czegoś... czegoś więcej niż ona mogła mu dać. Oparł się na poduszce, założył sobie ręce za głowę i wpatrywał się w nią. - Więc to udowodnij. - Patrzył na nią z okrucieństwem. - Dalej, kochanie. Do roboty. Cassidy księżyc służył za przewodnika. Nie osiodłała konia. Jechała na oklep, nisko pochylona. Przyciskała mocno nogi do boków Remmingtona i poganiała go obcasami. Ogier, zagryzając wędzidło, galopował po suchej trawie. Dudnił kopytami, wzbijając tuman kurzu z ziemi. Wiatr smagał Cassidy po twarzy, rozwiewał jej włosy i sprawiał, że łzy napływały jej do oczu. Wiedziała, że niebezpiecznie jest jeździć po polach na nieosiodłanym koniu, ale się tym nie przejmowała. Myślała jedynie o tym, żeby wymazać z pamięci obraz Briga i Angie, którzy całują się i kochają. Obraz, który ją prześladował. Koń ciężko dyszał, więc zwolniła i puściła go stępa pod dębami i klonami. Światła rancza zostały daleko. Cassidy wpatrywała się w czarne niebo, usiane niezliczoną ilością migoczących gwiazd. Remmington pociągnął za wędzidło, zarzucił łbem i szarpnął frędzlami, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że to on nadal rządzi, ale Cassidy nic sobie z tego nie robiła. Dzięki Brigowi koń stał się łagodniejszy, ale ciągle był uparty. Cassidy nie pozwalała mu za bardzo zbliżać się do gałęzi, obawiając się, że znowu zrzuci. Jeszcze bolała ją ręka po poprzednim upadku i nie chciała, żeby znowu coś jej się przytrafiło. - Dalej. - Klasnęła na konia. Jechała zarośniętym szlakiem. W suchym powietrzu zapach kapryfolium i chwastów mieszał się z unoszącym się kurzem. Cassidy splunęła i skierowała konia na małe wzgórze, na którym znajdowały się pozostałości starego tartaku. Zniszczone i zapuszczone budynki miały powybijane okna i zapadnięte dachy. 36 Były to stare baraki, w których kiedyś mężczyźni cięli drewno na kłody, obrabiali je, a potem dzielili na cztery części. To było dawno temu. Potem wyrąb przesunął się dalej na wzgórza, a przy starym tartaku został pusty, wyschnięty rów. Zmierzała właśnie do tego płaskiego jak patelnia i szerokiego na pół kilometra dołu po stawie wykopanym kiedyś przez ludzi. Koń będzie mógł galopować po płaskiej powierzchni, a ona nie będzie się bała, że wdepnie w krecią dziurę albo potknie się o gałąź leżącą w suchej trawie. - Dalej! - Cassidy ścisnęła Remmingtona kolanami. Koń przeszedł w galop. Cassidy brakowało tchu. Wiatr szumiał jej w uszach. Tętent kopyt ogiera niósł się niczym echo bicia jej serca. - Dobrze. - Koń pędził po dnie starego stawu. Wzdłuż brzegu biegł porośnięty trawą rów, przez który do pustego stawu przedostawała się rwąca woda. Cassidy pociągnęła za wodze i złapała oddech. Remmington zawrócił. Wrzasnęła co sił w płucach, żeby go pogonić. Źrebak ruszył z kopyta, dudniąc po twardym dnie. Odżyła. Zmrużyła oczy i patrzyła na pola ozłocone blaskiem księżyca. Łzy zamgliły jej wzrok. Miała jedynie świadomość tego, że siedzi na potężnym zwierzęciu. Wszystko inne przestało istnieć. Czuła napięte mięśnie konia. Galopował pod wiatr, coraz szybciej i szybciej. - Wio, wio, ty diable! - Ziemia pod nimi płynęła. Serce waliło jej jak młotem. Czuła spoconą skórę konia pod nogami. Oddychał z trudem. W końcu przy brzegu stawu kazała mu zwolnić i pozwoliła iść przy porośniętej chwastami wydmie. Zatrzymała się przy podupadłych barakach. - Dobry koń. - Poklepała go po mokrym karku. - Jesteś najlepszy. - Zeskoczyła na ziemię. Kępki ostu i trawy połaskotały ją w stopy, ale prawie tego nie poczuła. Remmington parsknął i zarżał. Zarzucił łbem i wodze wypadły jej z dłoni. Zabolało ją ramię. - Hej, stój. Prrr. - Zignorowała przeszywający ból i zrobiła krok, żeby chwycić wodze. Remmington zarżał triumfalnie i zawrócił. Nie zdążyła. - Hej, Remmington! - Koń wyskoczył do przodu i ruszył z kopyta. Zniknął w zarośniętym rowie. - A niech to wszyscy diabli! - krzyknęła zdenerwowana Cassidy. Kopnęła ziemię znoszonym adidasem. Pięknie. Ma za swoje. Pewnie nie uda jej się znaleźć konia w środku nocy. Ranczo miało tysiące hektarów, i chociaż każda część była oddzielona płotem, Remmington mógł spacerować po sąsiednim polu albo wzgórzu, porośniętym gęsto dębami i krzakami. W biały dzień trudno byłoby go znaleźć. O świcie, kiedy Mac będzie robił obchód i zobaczy, że nie ma Remmingtona, zrobi się piekło. Cassidy wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Jeżeli wróci niepostrzeżenie do domu, to za ucieczkę konia obwinia Briga. Miałby poważne kłopoty. I dobrze mu tak. Za to, że pozwolił się Angie... wodzić za nos. Zaklęła pod nosem. Wiedziała, że nie może tego zrobić. Straciłby pracę, a to nie byłoby w porządku. Zimnej, mściwej części jej serca sprawiała przyjemność myśl, że on i Angie nie mogliby się spotykać tak łatwo jak teraz, kiedy Brig u nich pracuje. Nie mogła go jednak winić za swój głupi błąd. - Ty sukin... - Wydawało jej się, że usłyszała prychnięcie. Dostała gęsiej skórki. Zmrużyła oczy w ciemności, zastanawiając się, czym może się obronić. Czasami po wzgórzach łazili włóczędzy. Na noc, dwie zadowalali się schronieniem, jakie dawał stary tartak. Zaschło jej w gardle. - Szukasz czegoś? Niski głos Briga sprawił, że łomoczące serce Cassidy zaczęło bić jeszcze mocniej. Odwróciła się i zobaczyła, że stoi oparty o belkę podtrzymującą spadzisty dach ganku starej kuchni. - Co ty tutaj robisz? - To chyba ja powinienem cię o to zapytać. Odgarnęła włosy z twarzy. Próbowała zachować się z godnością. - Zachciało mi się wybrać na przejażdżkę. - I zrobiłaś to? - Tak! Skoro nikt nie chce mi pozwolić jeździć na moim koniu... - Bo nie umiesz nad nim zapanować. - Umiem! - Nie wydaje mi się. - Uśmiechnął się szeroko i zaświecił białymi zębami, doprowadzając ją do wściekłości. - Chyba go przestraszyłeś. - Wiedziała, że nie ma racji, ale się z nim droczyła, bo straciła panowanie nad upartym koniem. - Tak, rzeczywiście. - Brig ryknął śmiechem. Cassidy usłyszała brzęk uprzęży. Przez krótką chwilę pomyślała, że Remmington wrócił. Zobaczyła kasztanowego wałacha przywiązanego do słupka przy starej studni. - Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? - Jechałem za tobą. - Co? - Jej serce waliło jak oszalałe. Brig odsunął się od słupa i podszedł do niej. - Należało ci się. Szpiegowałaś, Cass. - Jej imię zabrzmiało znajomo w jego ustach. Stanął tuż przed nią. Nagle poczuła się jak szczeniara. Potrząsnęła przecząco głową. - Nie szpiegowałam. - Szpiegowałaś. Zobaczyłaś mnie z Angie przy basenie i różne myśli przyszły ci do głowy. Dobry Boże, on chyba nie słyszy, jak łomocze mi serce? Chciała zaprzeczyć, powiedzieć mu, że się myli, ale 37 słowa uwięzły jej w gardle. - Ja... ja nie... - Nie kłam, Cass. To nie w twoim stylu. Na wzgórzu wiał gorący wiatr, który poruszał trawą. Gdzieś w gęstwinie drzew cicho zahukała sowa. Odpowiedziało jej tylko rżenie konia. Remmington! Powinna pójść i spróbować go złapać, ale była zahip-notyzowana polami ozłoconymi blaskiem księżyca, nocnymi cieniami i Brigiem McKenziem. Westchnęła. - Dobrze, więc cię widziałam. - I się wściekłaś. - Nie. - Ćśśś. - Przycisnął twardy palec do jej ust i zaprzeczył ruchem głowy. - Znowu kłamiesz. - Powiedział to tak cicho, że ledwie usłyszała jego słowa. - Ale skąd ty... Wpatrywał się w nią przeciągle i uporczywie. - To dziwne. Poczułem, że ktoś nas obserwuje. Pomyślałem, że to Willie. Wiesz, że zawsze się kręci koło domu. Albo że twój stary sprawdza córkę. Coś wisiało w powietrzu. A zresztą nie wiem, do cholery. Ale usłyszałem, jak uciekasz. Potknęłaś się i zaklęłaś pod nosem. - Nie odezwałam się ani słowem. - Tak? - Jego palec przesunął się powoli, kreśląc kontur jej ust. Zaczęło ją ściskać w dole brzucha. Bezwiednie oblizała wargi i dotknęła językiem opuszki jego palca. Smakowała tytoniem. Przez chwilę nie poruszył się, tylko patrzył na nią, mrużąc oczy w blasku księżyca. - Co ci do tego, że jestem z twoją siostrą? Zatkało ją. - Ja nie... Odchylił głowę. Wiedziała, że znowu wpada w pułapkę kłamstwa, żeby ratować swoją godność i dumę. - Ja... ja chyba... Nie podoba mi się, że ona tobą manipuluje. - Nie musisz się tym martwić. - Nie znasz jej. - Może jeszcze nie. Ale poznam. Serce Cassidy ścisnęło się. - Zrani cię i wykorzysta, i... - Nie sądzę. - Opuścił rękę, a jego wzrok jakby trochę złagodniał. - Jeszcze raz pytam. Co cię to obchodzi? - Po prostu nie lubię, gdy próbuje owijać mężczyzn wokół palca. - Nie owinęła mnie wokół palca. - Jeszcze nie. - Poprosiła mnie, żebym z nią poszedł na to wielkie przyjęcie u sędziego Caldwella. - Słyszałam. Powiedziałeś, że pójdziesz. Uśmiechnął się nieśmiało. - Ja i Sędzia. Cofamy się w czasie. Cassidy słyszała historię, oczywiście to były plotki, o dzikiej młodości Briga. Kiedyś omal nie zabił brata strzałem z pistoletu. Chłopcy myśleli, że nie jest naładowany. Do tej pory Chase ma na ramieniu ślad od kuli. Mały rewolwer, który niechcący zostawił u Sunny któryś z jej przyjaciół, oddano właścicielowi. Krążyły też inne opowieści. Ale z jakichś powodów Brig nie został oskarżony. - To chyba nie jest dobry pomysł, żebyś poszedł tam z Angie - wyrzuciła z siebie niespodziewanie. - Nie? - Brig zacisnął pięść i uniósł nią jej podbródek. Patrzyła mu w oczy. - A dlaczego nie? Bo nie pasuję? - Nie o to chodzi. - Prawie nie mogła oddychać. Noc obejmowała ich coraz mocniej. - A o co? - Spuścił głowę. Był teraz bliżej niej i wpatrywał się w nią tak uporczywie, że Cassidy miała wrażenie, że zaczyna płonąć. - Może jesteś zazdrosna? - Nie - wyszeptała i uśmiechnęła się. - Znowu kłamiesz, Cass. Chyba ci mówiłem, że to do ciebie nie pasuje? Cassidy wiedziała, że ją pocałuje, ale nie była przygotowana na to, że jego usta delikatnie dotkną jej warg. Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Był tak blisko niej. Pachniał ziemią i sobą. Mruknął, chwycił ją mocno i przyciągnął gwałtownie do swojego napiętego ciała. Usta, które były tak czułe, stały się dzikie. Skronie Cassidy zaczęły pulsować. Brig wsunął koniec języka między jej zaciśnięte wargi i rozchylił jej usta. Jęknął i przyciągał jej spragnione ciało do swojego. Piersi Cassidy spłaszczyły się, gdy dotknęły twardej ściany jego klatki piersiowej. Serce waliło jej jak młotem, a krew zaczęła wrzeć. Wcale się nie zdziwiła, kiedy klęknął i popchnął ją na ziemię. Jego pocałunki stały się niecierpliwe. Wodził językiem po jej podniebieniu. Dreszcz podniecenia przebiegł Cassidy aż po końce włosów. 38 - Cass - wyszeptał Brig w jej otwarte usta. Swobodnie przesunął dłońmi po swetrze dziewczyny i wsunął je pod spód. Dotknął kciukiem małej brodawki. Westchnęła. Miała wrażenie, że żołądek przywarł jej do kręgosłupa. - Tego chciałaś? - Do kciuka dołączyły pozostałe palce. Delikatnie zaczął miętosić mały wzgórek. Nie mogła odpowiedzieć. Bała się nawet oddychać. Podniósł jej sweter, zdjął go przez głowę i odsłonił piersi Cassidy. Zamknęła oczy w bladym świetle księżyca. Poczuł pod palcami łańcuszek z medalikiem świętego Krzysztofa. - Ciągle go nosisz? - Zawsze. Wziął do ręki płaski krążek, który błysnął w blasku księżyca. Położył go między jej piersiami, przyciskając wytłoczoną powierzchnię do skóry. Zamknął oczy i potrząsnął przecząco głową, jakby chciał przywołać się do porządku. Jakby miał zamiar przestać. Cassidy z łomoczącym sercem przyciągnęła jego twarz do swojej i pocałowała go. Niecierpliwie wciskała do jego ust niedoświadczony język. Jęknął w proteście. - Cassidy... Przesunęła palcami po miękkim materiale koszuli Briga, instynktownie szukając płaskich brodawek. - Nie... - wyszeptał. - Proszę... - Nie wiesz, o co prosisz. - Wiem, że jestem z tobą. - Pocałowała go mocno. Zareagował, poddając się swojemu ciału. Szorstkie dłonie przesuwały się pewnie po jej skórze. Przeszedł ją dreszcz po kręgosłupie, wzniecając w niej ogień. Czarny słodki ogień, który on tak dobrze znał. - Powiedz mi, żebym przestał, Cass... - Nie przestawał jej dotykać, wywołując w niej błogie uczucie. - Na miłość boską. - Objął ją i pociągnął do góry, odrywając jej plecy od ziemi. Zaczął drażnić brodawkę jej piersi końcem języka. Przeszył ją dreszcz. Jęknęła, czując na wilgotnej skórze gorący oddech chłopaka. Wygięła się, gdy ujął wargami jej pierś i zaczął ją smakować i łakomie ssać. Cassidy przylgnęła do niego. Zanurzyła palce w gęstych włosach Briga. Głęboko między nogami zaczęło się w niej budzić dziwne pragnienie. Świat wirował. Brig jeszcze mocniej przycisnął do siebie jej pośladki. Wyczuła sztywny wzgórek pod jego rozporkiem. Miękki, znoszony dżins nie był w stanie ukryć jego podniecenia. Ocierał się o jej spodnie. Wsunął jedną rękę przez nogawkę szortów. Poczuł materiał majtek. Ułożył się tak, żeby móc wsunąć palec pod cienką tkaninę. Cassidy zaschło w gardle. Krzyknęła, kiedy rozchylił palcami jej intymność, badając ją i dotykając. Przyciągnęła do siebie jego głowę. Zacisnął zęby na jej brodawce, jednocześnie dotykając tej części jej ciała, o której istnieniu do dziś nie wiedziała. Świat wokół wirował coraz bardziej. Brig ją dotykał, a ona poruszała się w rytm jego dłoni. Dyszała. Trzymała go mocno. Krew w niej kipiała. Myślała tylko o tym, żeby poruszać się z nim. Miała wrażenie, że wybuchnie. Brig nie przestawał. Zanurzał w niej palec i wyciągał, liżąc jej ciało. - Co za dziewczyna... - wyszeptał w jej brodawkę. Oddychała szybko. - Dalej. - Brig... - Już, kochanie. Dobrze. Jestem tutaj. Ciałem Cassidy wstrząsnęły konwulsje. Ziemia się pod nią zakręciła. Miała wrażenie, że się roztapia. Gwiazdy migotały jej przed oczami. - Boże... - wyszeptała. Poczuła, że Brig wycofuje rękę. To, co było rozpalone do czerwoności, stało się lodowate. - O Boże, o Boże... - Nagle wszystko się skończyło. Oddychała nierówno. Brig, klnąc, odsunął się od niej. Pozostawił ją bez tchu. - Brig? - Jej serce powoli się uspokajało. Usłyszała, że zapala zapałkę. Patrzyła, jak płomyk oświetla jego twarz. - Jesteś dziewicą. - Zaciągnął się papierosem, którego koniec błyszczał w ciemności. Dlaczego to zabrzmiało jak obelga? - Przecież mam szesnaście lat. - Do diabła. - Otarł czoło i wydmuchnął kłąb dymu. - Wiedziałeś, ile mam lat. Palił w milczeniu. Cassidy poczuła się niezręcznie. Jakby go zawiodła. - Ubierz się, dobrze? Spojrzała na swoje piersi. Brodawki były większe niż normalnie. Zrobiło jej się wstyd. W porównaniu z Angie jej piersi były takie małe i... Ze złością wciągnęła sweter. - Czego ode mnie chcesz? - Niczego! - Niczego? Po tym, co się stało? - Nic się nie stało. - Jak możesz tak mówić po... - załamał jej się głos. 39 - Doszłaś. Wielka rzecz. Była w szoku. Więc to się stało? Doszła? Miała orgazm? - Ale... ale ty nie. - Wiedziała dostatecznie dużo o ogierach i bykach i o tym, co robili mężczyźni. Wiedziała, że w jakimś sensie Brig sobie przeczy. A może nie chciał tego z nią zrobić. - Słuchaj, Cass, jeżeli będziesz podniecona, możesz sama sobie ulżyć. Nie potrzebujesz mnie. - To znaczy...? - Odsunęła się zgorszona. - To nic takiego. - Wstał, otrzepał ręce i wytarł je w spodnie. - Ja nie chcę... - No to nie. To nie moja sprawa. - Przyglądał się jej. Wykrzywił usta z niesmakiem. - Możemy wracać? - Rzucił papierosa na pniak i zgasił go czubkiem buta. - Chyba powinniśmy znaleźć twojego konia. - I zapomnieć o tym, że prawie... Wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać. - Powiedziałem ci już, że nic się nie stało. Nic wielkiego. Trochę mnie poniosło. Pomyślałem, że przynajmniej powinnaś spróbować, jak to jest. - Bzdura! Ty też to czułeś! - Czułem to z wieloma dziewczynami. - Nie wierzę ci. - Również z twoją siostrą. Cassidy myślała, że szloch rozedrze jej gardło. Odskoczyła od niego. - Jak możesz! - krzyknęła. - Teraz. Teraz, kiedy dopiero... - Widziałaś nas przy basenie. - Ale... - Powinnaś postać dłużej, to byś sobie popatrzyła. - Gorzki grymas wykrzywił jego usta. - Może byś się czegoś nauczyła. Twoja siostra jest naprawdę gorąca. Sapiąc, Cassidy odchyliła się i uderzyła go w twarz z taką siłą, że aż echo poniosło. Chwycił ją za ręce i podniósł je nad głowę dziewczyny. - Nie bij mnie - ostrzegł. Jego twarz nabrała dzikiego wyrazu. - I niech ta noc będzie dla ciebie nauczką. Nie dawaj tego za darmo byle komu. - Nie dam. - Ale prawie to zrobiłaś. Podniosła głowę. - Myślałam, że nic się nie stało. Parsknął. - Tylko dlatego, że jestem tak cholernie szlachetny. - Kocham cię! Zamarł. Nad osłoniętą nocą ziemią zaległa głucha cisza. Cassidy patrzyła Brigowi prosto w oczy. - Cassidy - odezwał się łagodniej. - Spróbuj nie mieszać pożądania z miłością. Ty... chciałaś przeżyć i zobaczyć, jak to jest się z kimś przespać. I nic w tym złego, o ile nie stanie się to obsesją jak u twojej siostry. Ale, do cholery, nie możesz mówić facetowi, że go kochasz tylko dlatego, że wsadził ci rękę w majtki. - Nie pozwoliłabym na to nikomu, gdybym go nie kochała. - Do licha... - Kocham cię, Brigu McKenzie, i bardzo mi przykro z tego powodu. - Spuściła oczy. Brig potrząsnął głową. Jego twarz nie była już tak surowa, ale w oczach pojawił się cień smutku. - Nie kochasz mnie, a ja nie kocham ciebie, i nigdy, nigdy więcej nie będziemy już o tym rozmawiać. - Powoli opuścił jej ręce. - To, co się stało przed chwilą, już się nie powtórzy. Popełniłem błąd. Myślałem, że robię ci przysługę... - Cholerną. Pragnąłeś mnie! - Tylko dlatego, że facet się podnieca... Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go z nową pasją, która zrodziła się z rozpaczy. Próbował się od niej uwolnić, zanim będzie za późno. - Kocham cię, Brig. Jego ciało napięło się, ale jej nie odepchnął. Odpowiedział na pocałunek. Objął ją i przyciągnął do siebie. Ciało przy ciele, serce przy sercu. Poddał się z jękiem i pociągnął ją na ziemię. - Nie! - wrzasnął, odpychając ją od siebie tak, że prawie się przewróciła. - Nie rozumiesz, Cassidy? To jest nieuczciwe. Ty jesteś jeszcze trzpiotem, a mnie zatrudnił twój ojciec na okres próbny. - Wskoczył na konia, chwycił wodze i spojrzał na nią przez ramię. - Jedziesz? Ze wstydu paliły ją policzki. Ściskało ją w gardle, łzy cisnęły się do oczu. Zachowała resztki godności i kiwnęła głową. - Dobrze. - Podał jej wodze do rąk. - Jedź do domu i idź spać. Ja poszukam Remmingtona. 40 - Nie, ja... - Nie bądź głupia, Cass. Inaczej nam się nie uda. Zacisnęła palce na miękkich skórzanych paskach. Straszliwie poniżona wsiadła na konia. Spojrzała na Briga. - Wiesz, Brig, możesz mówić, co chcesz i myśleć, co ci się podoba, ale ja cię kocham i chyba zawsze będę cię kochać. Popatrzył na nią, ale się nie odezwał. Koń odwrócił się i zarżał. - I na przyszłość proszę cię: nie wyświadczaj mi już żadnych przysług! 6 Choć słońce jeszcze nie wzeszło, na odległej farmie na wzgórzach zapiał pierwszy kogut. Świt wstawał powoli, odsłaniając na wschodzie grzbiety gór. Koń był śmiertelnie zmęczony. Stał w rogu pola z nisko spuszczoną głową i strzygł uszami. - Ty żałosny sukinsynu - wymruczał Brig. Zwykle lśniąca skóra Remmingtona była brudna, a oczy miał dzikie. - Twoje szczęście, że nie mam broni, bo bym cię własnoręcznie zastrzelił i poszedłbyś na karmę dla psów! Remmington parsknął wyzywająco. - Tylko się rusz, a przysięgam, że cię dopadnę i zabiję. Koń był zmordowany. Brig bez trudu chwycił lejce i dosiadł ogiera. - Może następnym razem porządnie się zastanowisz, zanim uciekniesz. Nie jesteś wart tyle zachodu. Brig klasnął, spiął konia piętami i pomyślał, że wiele mają ze sobą wspólnego. Obaj byli zbuntowani, zawsze gotowi sprzeciwić się tym, którzy mieli nad nimi władzę. Koń truchtem mijał pola. Chłopak chciał wrócić, zanim Mac i pozostali robotnicy zjawią się w pracy. Gdy Brig dotarł do wybiegu przy stajni, dostrzegł światło w wielkim domu. Pewnie kucharz i służący byli już na nogach, żeby przygotować wszystko na nadchodzący dzień dla ich wysokości Buchananów. Zaraz na dziedziniec wjedzie Mac. Chociaż Brig pracował cały dzień i nie zmrużył oka przez całą noc, będzie musiał przepracować kolejnych osiem, dziesięć albo dwanaście godzin. Ale nie to było najgorsze. Zastanawiał się, jak spojrzy Cassidy w oczy. To było nie lada wyzwanie. Zeszłej nocy zachował się jak idiota. Pozwolił, żeby emocje wymknęły mu się spod kontroli. Wcale nie zamierzał jej całować ani dotykać, ani tym bardziej pozbawić dziewictwa. Ale Bóg mu świadkiem, że nie był w stanie się powstrzymać. Tak mało brakowało, a przecież ona ma tylko szesnaście lat i jest zepsutą, bogatą córką jego szefa. Dziwnie go pociągała. Była dzieciakiem, który nie ma zielonego pojęcia o mężczyznach i o seksie. W przeciwieństwie do Angie. Zacisnął zęby i skarcił się za to, że tak go podniecają kobiety Buchanan. A raczej dziewczęta. Chociaż krzykliwa zmysłowość Angie budziła w nim niesmak, nie mógł się jej oprzeć. Boże, gdyby Chase go teraz widział! Nigdy nie przypuszczał, że będzie miał takie problemy z kobietami. Uwodzi go dziewczyna, która ma największe powodzenie w Prosperity, a jego pociąga jej zadziorna młodsza siostra. Czy on jest normalny? Nie zapalając światła, wprowadził Remmingtona do stajni. Wyczuł, że ktoś tam jest. Pewnie Willie. Mieszkał w pokoju nad stajnią. - Co ty tu robisz tak wcześnie? - Brig wyciągnął rękę po wiadro, żeby nalać koniowi wody. - Ty draniu! - Dostał pięścią w twarz. Odchylił głowę. Poczuł potworny ból szczęki. Splunął na ścianę. Ledwie oddychał. Instynktownie zacisnął pięści - Co jest, do cholery...? - Odwrócił się na pięcie. Nie przyszedł jeszcze do siebie, gdy dostał drugi raz. Mężczyźnie strzeliło w palcach. Brig znowu zarobił w szczękę. Z hukiem upadł na podłogę. Instynktownie odwrócił się do drzwi. - Trzymaj się od niej z daleka! Gdy oczy Briga oswoiły się z ciemnością, rozpoznał Derricka. Miał czerwoną, wykrzywioną z wściekłości twarz. Z jego oczu wyzierała nienawiść. W powietrzu czuć było zapach whisky. - Słyszałeś, McKenzie? Trzymaj fiuta z daleka od mojej siostry! Przed oczami stanął mu obraz Cassidy. - Ja nie... - Widziałem cię, bydlaku. Przesadziłeś. - Chciał kopnąć Briga, ale tym razem chłopak był na to przygotowany. Chwycił Derricka za wypastowany but i mocno wykręcił mu nogę. - Au! - Derrick stracił równowagę i z hukiem runął na ziemię. Uderzył głową o ścianę. - Zabiję cię! - ryknął. - Obetnę ci jaja! Konie zarżały. Brig pomógł Derrickowi się podnieść. Buchanan sięgnął do kieszeni. Z głośnym trzaskiem otworzył scyzoryk, który złowieszczo połyskiwał w ciemności. Brig zamarł. - Najpierw wytrzeźwiej, Buchanan - poradził mu Brig, ocierając krew, która poszła mu z nosa. Nie spuszczając oczu z noża, obserwował, jak Derrick próbuje utrzymać się na nogach. - Bo inaczej zrobię ci krzywdę. 41 - Że co? - Derrick uśmiechnął się złośliwie. - No to spróbuj, McKenzie! Tylko spróbuj! - Daj spokój, Derrick. - Byłeś z nią? Włożyłeś jej łapę w majtki... - Zamknij się! - Brig poczuł wyrzuty sumienia. - Wiem. Widziałem cię. Nie tylko zresztą ja. Półgłówek też cię widział. Wygadał się. - Derrick machnął nożem. - Ty przeklęty bękarcie z tej indiańskiej dziwki! Trzeba cię nauczyć porządku, mieszańcu! - Skoczył do przodu, ale Brig był na to przygotowany. Stojąc pewnie w rozkroku, sięgnął do kieszeni po swój nóż. Derrick przeszył nożem powietrze. Brig uchylił się, ale dopiero, gdy ostrze rozdarło mu koszulę i drasnął go koniec scyzoryka. W jednej chwili wskoczył Derrickowi na plecy i przytknął mu nóż do gardła. - Ty gnoju! - Zwinnym kopnięciem podciął Derricka. - Boże! Przeważył go i powalił na ziemię. Przyciskał go do podłogi, nie odrywając noża od gardła. - Ty nadziany bydlaku, nigdy więcej nie powiesz... - Co tu się, do cholery, dzieje? - Drzwi stajni otworzył się szeroko. Włącznik prądu pstryknął i nagle pomieszczenie zalało drgające, jaskrawe światło. Do środka wpadł Mac. Na jego śniadej twarzy malowała się wściekłość. - Nie mówiłem ci, McKenzie, że nie chcę kłopotów? - Ten bydlak próbował mnie zabić! - jęknął Derrick. - Złaź z niego! Brig zawahał się. - Dalej, McKenzie! Ruszaj się! Brig zamknął scyzoryk, zszedł z Derricka i schował nóż do kieszeni. Grzbietem dłoni otarł krew z kącika ust i wytarł rękę w koszulę. Derrick podniósł się. Czuć było od niego alkoholem i dymem. - Skoczył na mnie, gdy przyszedłem sprawdzić, co z końmi. - To prawda? - Mac zmrużył oczy, jakby badał, czy Derrick nie kłamie. - A od kiedy to obchodzą cię zwierzęta? - Przecież muszę doglądać dobytku. Kiedyś to wszystko będzie moje. - Jedzie od ciebie jak z gorzelni. - Wypiłem kilka drinków. I co z tego? Ten sukinsyn tu na mnie czekał. Skoczył na mnie od tyłu. - Tak było, McKenzie? - Mac spojrzał na koszulę Briga, odsłonił rozerwany materiał i zmarszczył czoło na widok zakrwawionego zadraśnięcia na piersi. Brigowi nie pierwszy raz zdarzyło się coś takiego, więc się tym nie przejął. - Było tak, jak powiedział, tylko nie do końca. To on mnie napadł. - Kłamiesz, bydlaku! Wiesz, jak było! - Zamknij się, Derrick. Niech opowie swoją wersję. - Mac nie dawał się nabrać na żadne bzdury. Wlepił oczy w Briga. - Co tu robiłeś o tej porze? Mógł skłamać i powiedzieć, że przyszedł wcześniej do pracy, ale Derrick znał prawdę, bo widział go z koniem. Poza tym jego motor nie stał tam, gdzie zwykle i miał na sobie te same ciuchy, w których pracował poprzedniego dnia. Ale gdyby powiedział prawdę, wpędziłby w kłopoty Angie i Cassidy. - Koń Cassidy zgubił się zeszłej nocy. Trochę trwało, zanim go znalazłem. Zmarszczki na twarzy Maca pogłębiły się. - Gdzie się zgubił? - Na północnym pastwisku, przy starym tartaku. Cassidy dręczyła mnie, że chce się na nim przejechać. Chciałem najpierw sprawdzić, czy już może. Ale koń natknął się na węża i mnie zrzucił. Szukałem go przez całe dziewięć godzin. - Zgubiłeś konia wartego pięćdziesiąt tysięcy dolarów? - Mac nie dawał za wygraną. - Ale go znalazłem. Całego i zdrowego. - Rany boskie! - Mac zdjął kapelusz i przeczesał włosy sztywnymi palcami. - Tak to właśnie jest, kiedy się zatrudnia pieprzonego brudasa - warknął Derrick. - Nawet nie umie się utrzymać w siodle. McKenzie, co z ciebie za pracownik? - Dość tego! - W stajni rozległ się głos Reksa Buchanana. Usta Derricka wykrzywiły się nienaturalnie. - Co tu się, na miłość boską, dzieje? Robicie taki hałas, że obudzilibyście martwego. Matko Najświętsza! Spójrz na siebie! - Rex zobaczył syna. Derrick był rozczochrany, a od tarzania się po ziemi do włosów poprzyklejały mu się pajęczyny, piach i gnój. Podbite oko zaczynało mu sinieć. - Co się stało? - Spojrzał na Briga i zamarł. - Derrick? - Napadł na mnie, gdy wszedłem do stajni. Rex zmarszczył brwi. - To prawda, McKenzie? - Było dokładnie odwrotnie. Mac przypatrywał się chłopakom. - McKenzie twierdzi, że zgubił wczoraj konia Cassidy i całą noc go szukał. Gdy wrócił, w stajni czekał na niego 42 Derrick. - Wierzysz mu? - spytał Maca Rex. Majster spojrzał na Briga, potem na Derricka, a potem znowu na Briga. - Któryś z nich kłamie. - Podrapał się w brodę. - McKenzie nie jest głupi i nie sądzę, żeby ryzykował tyłkiem i napadał na pana syna. Derrick trochę wypił i... - W porządku, wyżyłem się na nim - przyznał ze złością Derrick. - Ale sobie zasłużył. Widziałem go z Angie, tato. Całował ją i dotykał i, do cholery, mógł już... - Nawet tak nie myśl - warknął Rex, ale jego oczy zrobiły się czarne jak noc, a usta zbielały mu z wściekłości. - Co masz na swoje usprawiedliwienie? Dałem ci pracę, powierzyłem ci najcenniejsze konie, a ty co? O mało nie straciłeś źrebaka Cassidy. - To się zgadza. - A moja córka? - drążył Rex. Brig pomyślał o Cassidy. Nie mógł opanować pożądania i niewiele brakowało, żeby ją wziął. Mało nie uległ żądzy i wiele go kosztowało, żeby się z nią nie kochać. Kiedyś by go nie powstrzymało to, że była dziewicą. Po raz pierwszy w życiu poczuł szczere wyrzuty sumienia z powodu kobiety. - Przespałeś się z Angie? - Głos Reksa był zimny i szorstki. - Nie. - Brig patrzył mu prosto w oczy. - A dlaczego niby mam ci wierzyć? - Może pan nie wierzyć. Ale powinien mieć pan więcej zaufania do córki. - To nie jest odpowiedź na pytanie. - Twarz Derricka była sina z nienawiści. - Powinienem ci odciąć ten kłamliwy jęzor, a potem oderżnąć jaja. - Dość! - Rex tak mocno popchnął syna do ściany, że wiadro, które wisiało na wieszaku przy drzwiach, spadło na podłogę. - Zmień słownictwo i idź się wyspać. - Rex pchnął Derricka w stronę drzwi. - A ty, Mac, zostaw nas samych. To sprawa osobista. Mac skinął głową i wyszedł ze stajni. Brig został sam z człowiekiem, który dał mu pracę i który pomagał jego rodzinie, gdy inni się od nich odwrócili. Z mężczyzną, który ubóstwiał swoje córki. Z oczu Reksa biła wściekłość. Drgały mu nozdrza. Grubym kciukiem dotknął brody Briga. - Nigdy, przenigdy więcej nie waż się do niej zbliżyć. Słyszałeś? Dałem ci pracę, bo myślałem, że jej potrzebujesz. Dobrze ci idzie z końmi. Ale jeśli tylko dotkniesz Angie, przysięgam, że sam obetnę ci jaja. W stajni zrobiło się bardzo duszno, choć dopiero zaczynało dnieć i świt nieśmiało sączył się przez otwarte drzwi, rozjaśniając plecy najważniejszego człowieka w okręgu. - Bierz się do roboty. Ale pamiętaj. Będę cię miał na oku. Nawet, gdy nie będziesz o tym wiedział. I możesz mi wierzyć, że lepiej nie mieć ze mną do czynienia. - Zaciskając zęby, wyszedł ze stajni. Brig czuł niesmak. Wiedział, że od tej pory, jeśli coś stanie się na ranczu, winny będzie on. Cassidy nie mogła zasnąć. Myślała o Brigu i o tym, co się stało. Wywołał w niej podobne podniecenie jak jazda na oklep na Remmingtonie, a jednak trochę inne. Zaparło jej dech w piersiach, zupełnie jakby przejechała galopem kilometry. Krew w niej wrzała. Przenikał ją dreszcz do szpiku kości. Stanęła nago przed lustrem. Miała smukłe, ładnie zbudowane ciało, szczupłe biodra, małe i jędrne piersi. Przekrzywiła głowę i przyglądała się sobie krytycznie. Zastanawiała się, co on w niej widzi. Była przecież chudym trzpiotem, który w ogóle nie przypomina kobiety. Wprawdzie miała dosyć szczupłą talię i płaski brzuch, ale gdyby nałożyła czapkę baseballową, dżinsy i luźną koszulę flanelową, nikt by się nie domyślił, że jest dziewczyną. Ale Brigowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. A może? Może tylko była łatwą namiastką Angie? Nagle wydało jej się, że lustrzane odbicie z niej szydzi. Poczuła się jak idiotka. Chwyciła ubranie i próbowała zapomnieć o tym, że brodawki jej piersi kurczyły się, gdy myślała o pocałunkach Briga i o tym, że obudziło się w niej nowe, ciepłe pragnienie. - Cassidy? - W hallu rozległ się głos Angie. Cassidy szybko wciągnęła majtki, założyła biustonosz i wskoczyła w dżinsy wranglera. - Mogłabyś tu przyjść na moment? - Chwileczkę! - Włożyła ręce w rękawy ulubionej koszulki i przełożyła ją przez głowę. - Musisz mi pomóc. - Dobra. - No, chodź... Boso pobiegła do pokoju Angie. Siostra siedziała na parapecie z wyciągniętymi rękami. Palce miała pooddzielane kawałkami waty. Na jej paznokciach sechł błyszczący lakier brzoskwiniowego koloru. Ona też nie była ubrana. Miała na sobie tylko koronkowy stanik i figi. Piersi wylewały się z czerwonego biustonosza. Jej skóra była brązowa. Angie nie miała tak płaskiego brzucha jak Cassidy, za to bardziej kobiece kształty. - Dzięki. Nie zawracałabym ci głowy, ale muszę się wyszykować. Felicity nie ma, a twoja matka nie lubi mnie na tyle, żeby mnie czesać. 43 - Lubi cię... - Angie ucięła kłamstwo ostrym spojrzeniem. - Obie wiemy, że za mną nie przepada. To nic. Ale nie będę prosić, żeby mnie czesała. - Uważając na paznokcie, wstała i podeszła do toaletki. W lustrze dostrzegła spojrzenie Cassidy. - Wiem, że moje włosy to moja sprawa, ale czy mogłabyś zapleść mi warkocz. Francuski. Nie pomyślałam i najpierw pomalowałam paznokcie. Mam jechać do miasta z Felicity. - Nie wiem, czy umiem. - Proszę cię. Wiesz, że nie zawracałabym ci głowy, ale... Jesteś mi potrzebna. - Angie miała szeroko otwarte oczy. Cassidy przeszła przez biało-różowy pokój. Koronkowe zasłonki idealnie pasowały do baldachimu zabytkowego łoża. Narzutę z surowego jedwabiu w odcieniu zgaszonego różu zdobiły haftowane poduszki, które doskonale komponowały się z zasłonami. Na ścianie wisiał portret Angie z matką. Roczna dziewczynka siedziała na kolanach Lucretii. Miała czarne kręcone włosy i niebieskie oczy i była uroczym dzieckiem. A dwudziestokilkuletnia Lucretia była piękną kobietą. Miała takie same oczy i włosy jak Angie. Przez lata portret wisiał w gabinecie ojca, ale Dena zrobiła remont i wyrzuciła obraz. Wzięła go Angie i, mimo protestów Deny, powiesiła na widocznym miejscu w pokoju. Angie miała rację. Dena nie przepadała za przybraną córką, która była żywą kopią ukochanej pierwszej żony Reksa. W oszklonej szafce dumnie prezentowała się kolekcja lalek Angie. Od Charty Cathy i Betsy Wetsy do całej serii lalek Barbie. Angie miała wszystkie wyprodukowane do tej pory modele. Chińskie laleczki uśmiechały się ręcznie malowanym uśmiechem, a szmaciane przytulanki z plastykowymi głowami mrugały oczami. Były nawet lalki, które płakały i siusiały, zależnie od nastroju właścicielki. Ale Angie najbardziej lubiła Barbie. Stały dumnie na przedzie półki, ubrane w suknie balowe, kostiumy kąpielowe, stroje sportowe, sukienki wieczorowe i nieodłączne pantofle na szpilkach. Wielu kształtnym lalkom towarzyszyli plastykowi mężczyźni - Kenowie w smokingach, garniturach i ciuchach sportowych. Wszyscy się uśmiechali, bo byli doskonale przygotowani na swoją randkę marzeń. Cassidy rzuciła okiem na lalki z wydatnym biustem, szczupłą talią i długimi nogami. Nigdy nie cierpiała Barbie. Kena też nie. - Pośpiesz się. Nie ma czasu. - Angie odgarnęła włosy na plecy. - Nie lubię tego. - Wiem, ale najwyższy czas, żebyś zaczęła przykładać wagę do kobiecych spraw... - Jak te? - Cassidy spojrzała na lalki. - Mogłabyś się od nich wiele nauczyć. - Lepiej nie. - Zanurzyła palce w gęstych włosach Angie. - Nie wiem, czy potrafię to zrobić tak, jak byś chciała... - Wyobraź sobie, że jestem koniem i że czeszesz mi ogon. - Na twarzy Angie malowała się pogarda. - Wiesz, Cassidy, życie nie kręci się tylko wokół stajni. Byłabyś całkiem ładna, gdybyś choć trochę zadbała o siebie. Jeżeli chcesz, to ci pomogę. Pożyczę ci szminkę i lakier do paznokci. Mogę cię też uczesać. - Dziękuję, ale... - Nie chcesz, żeby chłopcy zwracali na ciebie uwagę? Tylko Brig. - Nie obchodzi mnie to. - Dziwna jesteś. - Chcesz, żebym cię uczesała, czy nie? - Jasne. - Angie była rozdrażniona. - Po to cię zawołałam. - To nie praw mi kazań. Jestem zadowolona z mojego wyglądu. - Niezupełnie było to zgodne z prawdą, ale Cassidy nie miała zamiaru upodabniać się do siostry ani do plastykowego tworu firmy Mattel. - W porządku - burknęła Angie i zagryzła dolną wargę. W jej oczach pojawił się tajemniczy cień rozpaczy, którego Cassidy starała się nie zauważać. - Próbowałam ci tylko pomóc, ale jak nie, to nie. Zabierz się do czesania. Cassidy zacisnęła zęby i wzięła do ręki grzebień. Zręcznie przebierała palcami i wkrótce na plecach Angie pojawił się lśniący czarny warkocz. Cassidy związała go na końcu gumką. - Już. Też się do ciebie zgłoszę po przysługę. - Po dwie. - Angie przechyliła głowę i dotknęła szczotką grzywki. - Jeżeli już o tym mowa, to dwie. Pomogłaś mi wczoraj wieczorem, pamiętasz? Cassidy ugryzła się w język. - Tak, racja - przytaknęła z poczuciem winy. - Naprawdę. Gdyby tata przyłapał mnie z Brigiem, obdarłby nas żywcem ze skóry. - Pewnie. - Cassidy przypomniała sobie magiczny dotyk dłoni Briga i jego zaborcze wargi. Jej wnętrzności zaczął trawić płomień pożądania. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego dziewczyny ryzykowały i były gotowe narazić na szwank swoją reputację, żeby być z chłopakiem. Ona też zrobiłaby dla Briga wszystko. Odwróciła się i zobaczyła, że Angie ma na piersi siniaka. Choć częściowo zakrywał go czerwony jedwabny stanik, nie można go było nie 44 zauważyć. Cassidy domyśliła się, że to malinka i ścisnęło ją w żołądku. Ktoś tak mocno ssał piersi Angie, że zostawił ślad na delikatnej skórze. Cassidy poczuła, że krew odpłynęła jej z twarzy. Angie tego nie zauważyła. Pochyliła się i zaczęła dmuchać na paznokcie. Wtedy Cassidy dostrzegła następny siniak, na wewnętrznej stronie uda. Może po prostu się uderzyła? A może ten idealnie okrągły ślad zostawiły wargi Briga, który z dziką pasją ssał skórę Angie? Zebrało jej się na wymioty. - Dzięki wielkie! - rzuciła Angie. Cassidy bez słowa odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, trzymając się za brzuch. Żałowała, że zobaczyła ślady, które mówiły same za siebie. Ale co z tego, że Angie ma malinki? Przecież umawiała się z tysiącami chłopaków. Tak, ale zeszłej nocy była z Brigiem. Cassidy widziała ją wcześniej, kiedy pływała nago w basenie i wtedy jeszcze nie miała malinek. Wprawdzie było ciemno, ale... O Boże, nie chciała myśleć o tym, że Brig najpierw kochał się z Angie, a potem z nią. To było chore. Pobiegła do łazienki i zwymiotowała. Idiotka! Zrobiła z siebie idiotkę. Brig musi mieć teraz niezły ubaw. Wydało się, że Cassidy jest w tych sprawach kompletnie zielona. Wystarczyło tylko, że jej dotknął, a zaczęła się wyginać, błagając go w milczeniu, żeby zrobił z nią to, co ogiery robią z klaczami. Zachowywała się jak podniecone zwierzę. Spuściła wodę, a potem pochyliła się nad umywalką i tak mocno szorowała zęby, że pewnie zdrapała z nich trochę szkliwa. Poszła do stajni, ale Briga tam nie było. Na wybiegu pasł się Remmington. Cassidy miała wrażenie, że wszystko jej się tylko przyśniło. Że to jedynie głupia fantazja nastolatki. Postanowiła, że będzie się zachowywać tak, jakby między nią a Brigiem nic się nie zdarzyło. - Wyglądasz, jakby cię przekręcili przez maszynkę. A z bliska, to nawet jakby cię przekręcili dwa razy. - Chase, ubrany w wyblakłe dżinsy, w zniszczonych skórzanych rękawiczkach wysypywał żwir na podjazd, zapełniając nim wyrwy. W kąciku ust miał wykałaczkę. Jego skóra świeciła od potu. Brig zsiadł z motoru. Strzyknęło mu w krzyżu. - I mniej więcej tak się czuję. Bolały go wszystkie mięśnie i stawy. Marzył o butelce zimnego piwa i o tym, żeby walnąć się do łóżka tak jak stoi. Gdyby mógł, spałby całą dobę. Może wtedy pozbyłby się gryzącego poczucia winy wobec Cassidy. Może wtedy przestałby marzyć, że leży nago obok niej i kocha się z nią godzinami, przez całą noc. Cholera, podniecał się na samą myśl o niej. Strużka potu spłynęła mu po kręgosłupie. A co z Angie? Do cholery, co z nią zrobisz? - Upolowałeś coś w nocy? Brig zdobył się na wymuszony uśmiech. - Zbiegłego kuca. Ten uparty osioł Cassidy mnie zrzucił. - Wykrzywił się i wyprostował rękę. - Akurat. - Chase przechylił taczki i wytrząsnął z nich żwir, a potem grabiami wyrównał powierzchnię. - Pomóc ci? - Już kończę. - Jednym słowem, wiem, kiedy przyjść. Chase wsparł się na drążku grabi i podrapał się w brodę. - Wiesz, widziałem dziś w mieście Angie. - Tak? - Tak. - Chase sprawiał wrażenie zamyślonego. Gdzieś zniknęła jego zadziorność. - To straszne, ale muszę przyznać, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. - Podoba ci się dlatego, że ma pieniądze - przypomniał mu Brig. - To jej kolejna zaleta - przyznał Chase. - Ale jej uroda nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. - Uśmiechnął się ponuro, jakby się wstydził tego, że zwraca uwagę na coś więcej niż wszechmocnego dolara. - Boże, chyba nie wiem, co mówię. Zresztą, co tu dużo gadać, jest piękna. - Jeżeli lubisz kłopoty... Oczy Chase’a nie były promienne jak zwykle, ale uśmiechał się szeroko, ukazując równe zęby. - A od kiedy ty nie lubisz? - Kłopoty bywają różne. Ja mówię o takich, które ciągną się za człowiekiem do grobowej deski. Z Angie Buchanan mogą być takie. - Pewnie masz rację, ale zrobiłbym wszystko, żeby była moja. - Pociągnął taczki z powrotem i zaczął przerzucać żwir łopatą. Kamyki uderzały o metalowe dno. Brig wcisnął ręce do dziurawych kieszeni levisów. - Chce, żebym z nią poszedł na przyjęcie do Caldwellów. - Jezu... - Chase zamarł na chwilę, a potem wrócił do pracy. - Pójdziesz? 45 - Nie wiem. - Przepuścisz taką okazję? - Chase odstawił łopatę. - Nie możesz, Brig. Musisz pójść. - Dlaczego? - Bo poznasz tam wielu ludzi. Może trafisz na kogoś, kto ci poradzi, jak wyrwać się z tego grajdoła. - Czy w ten sposób powinno się mówić o rodzinnym mieście? - To nie pora na żarty. Pójdziesz na to przyjęcie, Brig. Cholera, sam się staram zdobyć zaproszenie. Gdybym mógł, poszedłbym z Velmą Henderson. Ale ona ma z osiemdziesiąt pięć lat. - Dziewięćdziesiąt. - Co z tego. Mógłbym zabić, żeby się tam dostać. A ciebie zaprasza Angie Buchanan. Cholera, Brig, czy ty masz rozum? - Tym się różnimy, studencie. Widzisz, tobie zależy na tym, żeby piąć się wyżej, bywać w towarzystwie, zarobić kupę pieniędzy. - A tobie nie? Brig sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął paczkę cameli. Wytrząsnął papierosa, zmrużył oczy i spojrzał na horyzont. - Myślę, że tu jest tak samo jak wszędzie. Gdzieś jest mniej ludzi, gdzieś więcej. Jedni są dobrzy, inni źli. Ale miasto zawsze jest w rękach bogatych, a biedni robią wszystko, żeby związać koniec z końcem. - Zapalił papierosa i wypuścił w powietrze kłąb dymu. - Chciałbym zobaczyć, jak to jest po tej drugiej stronie. - Chase zaczął wyrównywać żwir grabiami. - Pewnie, że ciężko się zgina plecy, gdy się dla kogoś pracuje. - Zmarszczył lekko czoło i wyjął wykałaczkę. - A nie masz dosyć tego, że znają cię jako syna półkrwi Indianki, wróżki? - Jakoś mnie to nie martwi. - A powinno, Brig, bo z nią jest coraz gorzej. Dzisiaj, zanim wyszła do miasta, miała klientkę. Mamę zaczęła boleć głowa. A potem miała jedną z tych swoich wizji, czy jak tam je nazywasz. Matka była przekonana, że wszystko się dzieje naprawdę, bo obraz był tak realny. Mówiła, że tobie i mnie grozi niebezpieczeństwo. - Zawsze tak mówi. - Wiem. - Spojrzał na Briga z powagą w oczach. - Ale z nią jest źle. Mało nie dostała histerii. Jakby była na LSD albo opium, albo jakimś innym gównie. Mówię ci, Brig, ona czasami zachowuje się jak nie z tego świata. Pojechała po coś do miasta, cholera wie, po co. Pędziła jak szalona. Nie widziałem jej od tamtej pory. - Daj jej spokój. - Myślę, że powinna pójść do szpitala. - Co?! - Brig zaciągnął się camelem. Stary metalowy szyld zaskrzypiał na wietrze. „Przepowiednie. Wróżenie z ręki. Tarot”. - Wiele przeszła. Przecież wiesz. Nigdy nie było z nią dobrze, ale odkąd straciła Buddy’ego... - To było wiele lat temu... - Ale pamiętam to tak, jakby wydarzyło się wczoraj. Widzę, jak Buddy wpada do strumienia i krzyczy, a ja nie mogę go wyciągnąć. - Chase zrobił się blady jak ściana. Patrzył gdzieś w dal, jak zawsze, kiedy myślał o bracie, którego Brig nie znał. Był tylko dwa lata młodszy od Chase’a. - Ciągle się obwiniasz. - Nic nie mogę na to poradzić. - Chase chwycił łopatę i wbił ją w mniejszą już kupę żwiru. Przez lata próbował wymazać to z pamięci, ale koszmar nie przestawał go dręczyć. Dopadał go w snach, a czasem i na jawie, w środku dnia. - Miałeś tylko pięć lat, nie umiałeś pływać. - Nie mówmy o tym - burknął Chase. Brig strząsnął popiół z papierosa na świeżo wysypany żwir. - Napiłbym się piwa. Chcesz? - Później. - Chase popchnął taczkę. Usłyszał, że Brig wchodzi po schodach do domu. Nie obwiniaj się. Ile razy słyszał ten wyświechtany frazes? Od matki, nawet od starego, gdy jeszcze z nimi mieszkał. Szkolny psycholog też powtarzał te same puste słowa, ale Chase wiedział, jak było. Chociaż zdarzyło się to prawie dwadzieścia lat temu, nie mógł zapomnieć tego zimnego wiosennego dnia, zupełnie jakby to było wczoraj. Matka była w baraku. Wracała do siebie po urodzeniu Briga. Miała trudne porody. Ten musiał się odbyć przez cesarskie cięcie i trzeba było za niego drogo zapłacić. Był to ostatni poród Sunny. O mało przy nim nie umarła, ale Chase wtedy o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że on i Buddy zostali pod opieką ojca. Kiedy Frank McKenzie pracował w tartaku u Buchanana, pilnowały ich jakieś kostyczne kobiety z kościoła. Uśmiechały się do niego promiennie, ale gdy myślały, że nie słyszy, plotkowały przez telefon i gadały jak nakręcone. O tym, że Jezus jest dobry i że Bóg jest mściwy. Chase miał tylko pięć lat, ale wspomnienie tego dnia zawsze budziło w nim grozę. Sunny wróciła ze szpitala, ale była słaba. Wiele lat później Chase dowiedział się, że wypuścili ją za wcześnie, bo nie mogła zapłacić rachunków za lekarstwa. Gdy wróciła do domu, nie chciała korzystać z pomocy kobiet z kościoła. - Dziękuję bardzo, ale jakoś sobie poradzimy - powiedziała do żony pastora, Earlene Spears, kościstej kobiety o 46 surowej twarzy, która nie była stara, ale zmarszczki i zbyt chude ciało dodawały jej lat. - Nie da sobie pani rady z chłopcami. - Earlene się uśmiechnęła, ale jej uśmiech był wymuszony i ponury, jakby coś ją bolało. - To moi synowie. Poradzimy sobie - upierała się Sunny. Nie wiedziała jednak, że dostanie krwotoku ani tego, że karmiąc niemowlę zaśnie, a Chase i Buddy uciekną z baraku. Była wczesna wiosna, cieplejsza niż zwykle. Topniejący śnieg sprawił, że strumyki i rzeki wezbrały. Południowo-wschodni kraniec posiadłości Buchananów przecinał potok Lost Dog. Zazwyczaj było w nim wody jak na lekarstwo. Tam Chase spotkał o rok starszego Andy’ego Wilkesa. Postanowili zbudować tamę w przewężeniu i łapać raki i jaszczurki. Chase zapomniał kurtki i nie pamiętał, że zostawił otwarte drzwi do baraku i że nie zamknął furtki do ogrodu. Buddy wyszedł za nim i włóczył się po wertepach i po polach. - Po co go zabrałeś? - spytał Andy. Klęczał w strumyku i układał kamyki zebrane przy brzegu. Miał czerwone ręce i ciekło mu z nosa. Chase odwrócił się i zobaczył brata. - Wracaj do domu. - Był zły, że Buddy włóczy się za nim jak pies. Od kiedy mama wróciła do domu z niemowlakiem, Chase musiał się zajmować bratem. - Nie. - Buddy wlazł do wody za Chasem. Starszy brat zamoczył w strumyku tenisówki. Mama go za to zabije, ale się nie przejmował. Po długiej przerwie wreszcie mógł się bawić ze swoim najlepszym przyjacielem. Gdy pilnowała ich pani Spears, nie pozwalała im wychodzić na dwór. - Wyłaź! Nie chcemy się z tobą bawić. Jesteś za mały. - Twarz Buddy’ego wykrzywiła się i łzy napłynęły mu do oczu. Gdyby teraz pobiegł do domu i wszystko wypaplał, Chase nieźle by oberwał. - Dobra, zostań. Ale nie podchodź do wody. - Odwrócił się do Andy’ego. - Nie zwracaj na niego uwagi. To dzieciak. Andy się roześmiał, wytarł nos w rękaw i wrócił do pracy. Chase przeszedł wodę w bród i zaczął budować tamę od drugiej strony strumyka. Zapomniał o Buddym. Potok zaczął się robić coraz głębszy, bo zapora zatrzymywała wodę. Andy i Chase, zachęceni sukcesem, dokładali kamienie tak szybko jak mogli. Andy zaczął opowiadać nieprzyzwoite kawały, których Chase nie rozumiał, ale się śmiał, żeby zrobić wrażenie na starszym koledze. Kątem oka zobaczył, że Buddy wchodzi do strumyka za tamą, tam, gdzie woda była głęboka. - Ej, stój! Ale było za późno. Buddy zrobił następny krok i stał po kolana w wodzie. - Buddy, wracaj do domu! - Głupi dzieciak stał i się gapił, a woda przybierała. - Mama cię zleje, a jak ona tego nie zrobi, to ja cię spiorę - krzyknął Chase, używając ulubionej groźby ojca, żeby zrobić wrażenie na Andym. - A ja ci pomogę! Buddy poślizgnął się i stracił równowagę. Z krzykiem wpadł do wody. Chase oniemiał z przerażenia. Przeskoczył tamę, zrzucając kilka kamieni z górnej warstwy, i ruszył lodowatym strumykiem pod prąd. Buddy się wynurzył, krzyknął i jego głowa znowu zniknęła pod powierzchnią wody. - Nie! - Chase biegł szybko, rozdzierając wodę. Andy brnął przez fale, żeby wyciągnąć chłopca. - Buddy, trzymaj się, Buddy! - Chase! - Usłyszał, jak wiatr niesie jego imię i kątem oka zobaczył matkę, stojącą w drzwiach z niemowlakiem na ręce. - Czy Buddy jest... - Mamo! Pomocy! - O Boże! - Jej krzyk był pełen bólu. Biegła z rozwianymi włosami, trzymając niemowlę w ramionach. - Ratujcie go, błagam, ratujcie! Dziecko zaczęło płakać. Buddy’ego nie było widać. Chase się zanurzał, przewracał i nabierało mu się wody do ust, ale brnął do przodu. O rok starszy Andy wspiął się na brzeg i zaczął biec, usiłując wyprzedzić tonącego chłopca. Ale było już za późno. Buddy zatrzymał się dopiero na płocie, który przecinał strumyk. Jego małe ciałko zderzyło się z metalową kratą. Andy z płaczem wyciągnął chłopca z gąszcza trzciny, liści i gałęzi, które woda zniosła aż do tego miejsca. - Buddy, Buddy, och, dziecko! - płakała mama. Weszła do wody w koszuli powiewającej na wietrze. Tuląc do siebie małego Briga, objęła i Buddy’ego ramieniem. - Biegnij do domu - krzyknęła do Andy’ego. - Powiedz mamie, żeby zadzwoniła po pogotowie! Sprowadź pomoc! Szybko! Blady jak ściana i śmiertelnie przerażony Andy wspiął się na druciany płot i zeskoczył jednym susem. Chase płakał przeraźliwie. Mama starała się wyjść na brzeg. - Idź do domu i się przebierz. Zabierz Briga i włóż do łóżeczka - rozkazała, układając niemowlę w mokrych ramionach Chase’a. - Ale mamo, przepraszam, przepraszam! - Idź! - Buddy... - Ja się zajmę Buddym! Miała dziki wyraz twarzy. Chase zauważył, że po nogach ciekną jej strużki krwi. Koszula przykleiła jej się do 47 ciała. Jej usta nabrały dziwnego odcienia purpury. - Leci ci krew. - Drżała mu broda, a z oczu kapały łzy. - Idź! - powiedziała surowo, kładąc Buddy’ego na ziemi. Był siny, miał otwarte oczy i nie ruszał się. Jego klatka piersiowa nie unosiła się. Zabiłem go! Zabiłem mojego brata! Chase był przerażony jak nigdy dotąd. Mama pochylała się nad Buddym, jakby chciała go pocałować w usta, a potem przez kilka sekund mocno wdychała w niego powietrze i nacisnęła jego maleńką pierś. Spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy malował się niezwykły spokój. - Chase, pomóż mamie. Zaopiekuj się niemowlakiem i zadzwoń do tartaku. Powiedz sekretarce, żeby przysłała ojca do domu. Że to pilne. I... i powiedz sekretarce, żeby przekazała Keksowi Buchananowi, że McKenzie mają kłopoty. - K... komu? - Szefowi taty. Szybko! Znowu pochyliła się nad Buddym i próbowała tchnąć życie w jego małe usta. Chase pobiegł niczym strzała. Przyciskał dziecko do przemoczonej piersi. Zabił Buddy’ego. Nie miał wątpliwości. Był tego tak pewien, jakby go zastrzelił. Chase spojrzał na szare niebo i zrozumiał, że Bóg go karze za jego beztroskę. Przecież pani Spears codziennie mu powtarzała, że Bóg karze małych złych chłopców, którzy nie są posłuszni. A dzisiaj, postępując wbrew matce, rozwścieczył Boga. Potężnie go rozwścieczył. Buddy’ego zabrała pogotowie i Chase nigdy więcej go nie zobaczył. Matka mu wytłumaczyła, że Buddy jest w szpitalu, że niedługo wróci do domu, ale nie wrócił nigdy. Ale też nie umarł. A przynajmniej Chase nic o tym nie wiedział. Nie był na pogrzebie, a matka nigdy nie zabrała go na cmentarz. Gdy pytał o Buddy’ego, Sunny zawsze zachowywała się chłodno i odpowiadała tylko, że z jego bratem wszystko jest w porządku i że ma opiekę. Gdy Chase dorósł, doszedł do wniosku, że Buddy pewnie żyje, ale jest sparaliżowany albo poważnie upośledzony, albo nie potrafi sam się o siebie zatroszczyć i jest w jakimś zakładzie. Cały czas dręczyło go poczucie winy. Może dlatego jeszcze się nie wyprowadził z domu, chociaż miał dwadzieścia cztery lata. Czuł, że jest matce coś winien. Wypadek Buddy’ego zmienił życie ich rodziny. Frank McKenzie nie mógł się pogodzić ze stratą syna i z depresją żony po kolejnym pobycie w szpitalu, kiedy to usunięto jej macicę. Pewnego dnia wyszedł do pracy i nigdy nie wrócił. Zostawił rodzinie małe poletko, które odziedziczył po ojcu, starego wysłużonego chevy i plik rachunków za leczenie Sunny, których nie była w stanie spłacić. Przez lata w mieście szeptano, że Brig i Chase zostaną odebrani matce, bo nie stać jej na utrzymanie synów. Co miesiąc odwiedzali ją ludzie z opieki społecznej. Chase i Brig dorastali w świadomości, że w każdej chwili mogą zostać pozbawieni matki. Słyszeli, co się mówi w mieście. Że Sunny nie jest zdolna do wychowywania dzieci, skoro przez własną nieuwagę niemal straciła syna. I że mąż od niej odszedł, bo krążyły plotki, że nie była mu wierna. I że nie jest w stanie utrzymać rodziny. Gdy Chase miał siedem lat, zaczął roznosić gazety, a matka zajęła się wróżeniem z ręki. Chłopcy chodzili do szkoły w wysłużonych i połatanych ubraniach, dziurawych butach i z gołymi głowami. - To żaden wstyd być biednym - powtarzała zawsze matka. - Ale dla brudu nie ma wytłumaczenia. Dlatego ich nędzne ubrania były zawsze czyste i wyprasowane, połatane dżinsy wyprane, a za małe buty lśniły. Sunny robiła, co mogła. Chase, prawdopodobnie z powodu wyrzutów sumienia, nie odstępował matki na krok. Może chciał ją chronić przed złośliwymi językami. Ale nie mógł uchronić jej przed nią samą i szaleństwem, jakie z każdym dniem coraz bardziej ją ogarniało. Ściągnął rękawice, otarł pot z czoła i odpędził osę. Nienawidził wracać myślami do przeszłości. To go wpędzało w depresję. Usłyszał warkot silnika starego cadillaca matki. Odsunął na bok taczki, żeby mogła wjechać po świeżo wysypanym żwirze. Pomachał jej, a ona uśmiechnęła się i zahamowała przy podjeździe, jaki on i Brig zbudowali dla jej samochodu. Na tylnej półce długiego srebrnego cadillaca leżały rybie płetwy i pluszowy kot, który mrugał oczami, gdy zmieniały się światła. Sunny uwielbiała to. Chase wzdrygnął się, patrząc na kota. Jego matka była pośmiewiskiem miasteczka. A Brig się zastanawiał, dlaczego on zazdrości Buchananom. 7 Rex Buchanan wierzył w Boga. Wierzył w niebo i piekło, i w to, że człowiek zostanie ukarany, jeśli nie będzie starał się czynić dobrze tutaj, na ziemi. Był katolikiem i mimo że w społeczeństwie amerykańskim katolicy są mniejszością pośród metodystów, luteranów, baptystów i wszystkich innych odłamów religii protestanckiej, trzymał się mocno wiary, która towarzyszyła mu od czasów, gdy jako chłopiec uczęszczał do elitarnej szkoły jezuitów. W życiu kierował się zasadą, że trzeba robić to, co jest dobre dla większości. Chociaż miał takie same pokusy jak wszyscy, zawsze odpokutowywał winę. Spowiadał się z grzechów księżom, dawał mnóstwo pieniędzy na kościół, a i tak czuł się bardziej winny niż inni. Nigdy nie podważał Bożego Słowa. Nigdy nie wątpił w swoją wiarę. Nigdy się nie zastanawiał, dlaczego 48 przechodzi próby. Tak już po prostu musiało być. Rex Buchanan starał się robić na ziemi wszystko, co w jego ludzkiej mocy, żeby przejść obok świętego Piotra przez wspaniałe bramy niebios, gdy nadejdzie jego godzina. Ale był tylko człowiekiem, i to czasami niezbyt silnym. To było jego przekleństwem. Nalał sobie brandy i wychylił drinka. Filantropia była mile widziana nie tylko przez Boga, ale i przez ludzi. Ci, którzy dla niego pracowali, dobrze czuli się wiedząc, że troszczy się o tych, którym nie dopisało szczęście. Czasami jednak ta troska o biednych była dla niego niezmiernie kłopotliwa. Taki na przykład Brig McKenzie. Z tego chłopaka nie wyrosło nic dobrego, ale zdaniem Reksa nigdy nikt nie dał mu najmniejszej szansy. W tym samym tygodniu, gdy się urodził, jego brata porwały wezbrane wody strumyka Lost Dog, a potem jego ojciec, tchórz, zmył się. Niewiele brakowało, żeby Sunny McKenzie umarła. Piękna, niewierząca Sunny. Rex zastanawiał się, jakim cudem przeżyła. Nie wierzyła w Boga, nie bała się zemsty Wszechmocnego, nie przejmowała się diabłem, gdy rozkładała na stole karty tarota albo odczytywała linie dłoni swoimi zmysłowymi palcami. Przez lata ludzie starali się jej pozbyć z Prosperity. Nawet strzelano do starego baraku, a szyld informujący, że czyta z ręki, który wisiał nad drzwiami wejściowymi, nie jeden raz był podziurawiony z rewolweru. Ktoś nawet przypiął im zdechłego kota do skrzynki pocztowej. Chłopcy byli wyśmiewani w szkole, ale Sunny była dumną kobietą, która nie przejmowała się szykanami. Nawet Wielebny Spears odwiedził ją osobiście i próbował przekonać o tym, że kroczy złą drogą. A Spears wiedział wszystko na temat zła. On też był tylko człowiekiem, chociaż sądząc po tym, jak jego wierni lgnęli do niego, Rex Buchanan był przekonany, że uważa się za jakiegoś świętego. Spears nawet twierdził, że rozmawia z Bogiem. A ludzie mu wierzyli. Rex prychnął. Nalał sobie następną szklaneczkę brandy i zastanawiał się nad powodami, dla których Sunny została w mieście. Tylko on je znał. Wiedza ta ciążyła mu niczym ładunek cegieł, ale był przyzwyczajony do ciężaru. Dźwigał go od lat. Opróżniając szklaneczkę, Rex poczuł znajome, ciepłe palenie brandy w gardle. Niedługo przeniknie do krwi. Lubił, gdy lekko szumiało mu w głowie, a na twarzy pojawiał się rumieniec. Nie przyjmował do wiadomości, że alkohol jest jedną z diabelskich pokus. Nie. Powoli sączył drugiego drinka, powoli, bez pośpiechu, bo nie chciał się upić. Gdy za dużo wypił, nie był w stanie rozsądnie myśleć i zastanawiać się nad konsekwencjami swoich uczynków, a wtedy kontrolę przejmowały nad nim demony. Diabeł, który bez przerwy siedział mu na ramieniu. Gdy za dużo wypił, działy się złe rzeczy. Uważał więc na to, ile alkoholu w siebie wlewa, nie chcąc igrać z szatanem. Zapraszał go po to, żeby zatrzasnąć mu drzwi przed jego przebrzydłym nosem, zamykając butelkę. Dena wyjechała do miasta, robotnicy pracowali i Rex myślał, że jest sam. Odstawił pustą szklankę i wyszedł na główny korytarz. Skierował się schodami do pokoju Angie, jednego z ulubionych w tym olbrzymim domu - domu, który zbudował dla Lucretii. Gdy stanął przed drzwiami, zabolało go stare serce. Otworzył. Czuł się winny jak jakiś podglądacz. Stał w korytarzu i zaglądał do środka. Przyciągnął go gęsty obłok perfum. Kolekcja flakonów na toaletce Angie przypomniała mu o jej matce. Niemal wszystko, co robiła Angie przypominało mu Lucretię - piękną, rozpieszczoną, słabą Lucretię. Wszedł do sypialni i spojrzał na portret, który przedstawiał Lucretię i Angie. Ścisnęło go w gardle, gdy patrzył na przepiękne rysy swojej żony. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Była nieśmiałą debiutantką na przyjęciu bożonarodzeniowym w Waverley Country Club. Miała szesnaście lat, a on zbliżał się do trzydziestki. Poczuł do niej nieprzezwyciężoną i gorącą namiętność, która graniczyła z bluźnierstwem. Ożenił się z nią dwa dni po jej osiemnastych urodzinach. Jej rodzice byli zadowoleni, bo gwarantował ich córce stabilizację - chociaż tak tego wtedy nie nazywano. Lucretia, dziewica, znalazła się w jego łóżku. Zamknął oczy i zadrżały mu usta, gdy przypomniał sobie miesiąc miodowy. Nie chciał, żeby się przebrała w nocną koszulę, którą kupiła na noc poślubną. Uparł się, żeby miała na sobie suknię ślubną. Na weselu wypili prawie całą butelkę szampana, a drugą w hotelu. Nie mógł już dłużej wytrzymać i powoli zaczął wyjmować spinki z jej włosów. Czarne loki opadły na śnieżnobiałą suknię. Wiedział, że jest tak blisko nieba, jak nigdy. Bardziej pijany niżby wypadało, zaniósł ją do łóżka. Paciorki na jej sukni odbijały blask z marmurowego kominka. Niewinnymi, szeroko otwartymi oczami, patrzyła na niego zafascynowana, gdy zsunął jej suknię do pasa. Cały czas w smokingu, bawił się jej pięknymi piersiami. Całował je, obejmował ustami duże ciemne brodawki, którymi był oczarowany. Czuł, że lada moment eksploduje. Próbowała zareagować, ale szło jej niezdarnie. Nigdy wcześniej tak jej nie dotykał. Pożądanie tętniło w jego krwi, doprowadzało go do szaleństwa. Zapomniał o jej strachu. Po prawie dwóch latach celibatu, kiedy onanizował się w nocy, fantazjując o tym, jak słodko będzie w nią wejść, nie mógł czekać ani sekundy dłużej. - Rex! - krzyknęła, gdy stał się trochę bardziej brutalny niż zamierzał. - Rex, nie! C...co robisz... Zamroczony szampanem, zadarł koronkowe warstwy sukni i szybko rozpiął spodnie. Jego nabrzmiały członek był twardy jak skała. - Robię z ciebie moją żonę. 49 Spojrzała na jego męskość i szarpnęła się z obrzydzenia. - Nie, Rex, proszę, poczekaj... - Już i tak za długo czekałem. - Pijacka gadka. Mrucząc z przyjemności, wbił się w nią. Była spięta i sucha. Była dziewicą, a on nie mógł się powstrzymać. Czekał tak długo, płonął, a krew tętniła mu w skroniach. - Rex, o Boże, nie... - Była przerażona. Próbowała go od siebie odepchnąć, ale przycisnął ją ciężarem swojego ciała. Pocałował ją w usta, a potem wcisnął swój język między jej zęby i prawie wepchnął go jej do gardła. Nacisnął mocniej, poczuł, że się poddaje. Gdzieś w otumanionej alkoholem świadomości usłyszał, że Lucretia krzyczy. Przeżyje. Dziewice zawsze są suche i spięte na początku. - Nieee... - krzyknęła. Ale Rex już się nie kontrolował. Zaczął się poruszać, wbijać w nią, przyciskając do siebie jej wijące się ciało. Miał już przedtem dziewice i wiedział, że niedługo się rozluźni, że ogarnie ją podniecenie i będzie dyszeć, błagając o więcej, wyginając się w jego rytmie i wbijając pomalowane na różowo paznokcie w jego pośladki. Że rzuci się na niego, będzie go całować, smakować, a może nawet weźmie go do ust i doprowadzi do szczytu. Och, to było niebo. Setki dzikich koni galopowały w jego umyśle i chociaż próbował powstrzymać swój wspaniały finisz, wbijał się w jej suchość, przyciskając się do niej. Spocony, sapiąc opadł na nią, prawie nieprzytomny z ekstazy, zgniatając jej piersi swoim ciężarem. Miał ochotę robić to cały czas, bez przerwy, jak ogier, który chce zapłodnić klacz. Będzie ją brał od przodu, od tyłu, pod prysznicem, na podłodze, w każdy sposób i w każdym miejscu, jakie był sobie w stanie wyobrazić. Ona wymaże z jego umysłu wszystkie inne kobiety. Będzie zmysłowa, gorąca. Będzie chciała się z nim kochać o każdej porze dnia. Gdy w końcu zaczął oddychać miarowo i serce przestało mu łomotać z miłości do niej, poczuł, że smoking przykleił mu się do spoconego ciała. Podniósł głowę, żeby ją pocałować, ale odwróciła się. Miała łzy w oczach. - Ty bydlaku! - syknęła. - Ty obrzydliwy, wstrętny bydlaku! - Zepchnęła go z siebie i wstała z łóżka. Jej bujne, piękne piersi wznosiły się i opadały w furii. Próbowała osłonić je gorsetem sukni, zawstydzona swoją nagością. Krew poplamiła ślubną suknię. Jej młoda twarz pałała nienawiścią i wściekłością. - Nigdy więcej mnie nie dotykaj. - Zadarła wysoko podbródek. W jej oczach lśniło oskarżenie. Powstrzymywała łzy. - Nie waż się zachowywać wobec mnie jak odrażające zwierzę. Nie wierzył własnym uszom. Wyciągnął do niej ręce. - Lucretio, nie. Kocham cię. Cofnęła się w stronę ognia buzującego w kominku. Trzęsła się z obrzydzenia. - Daj mi spokój, Rex. Nie będę twoją dziwką. Był zmieszany i bardziej niż trochę pijany. - Nie, oczywiście, że nie. Jestem twoim mężem. A ty moją żoną... - Więc traktuj mnie z szacunkiem. To, co się przed chwilą stało było... - jej piękne usta wykrzywiły się z niesmakiem. - ...było ordynarne i tandetne. Chore! Jak dwa kopulujące zwierzęta. Matka mi mówiła, że tak będzie, mówiła, że będę musiała leżeć pod tobą, a ty będziesz sapał i dyszał i że to mój obowiązek, ale myślałam, że ty... że mnie szanujesz i że nie będziesz mnie traktował jak jakąś sprośną zdzirę. - Nie, Lucretio, nie. Boże, przepraszam... - Co się stało? Dlaczego ona się tak zachowuje? Czyżby kochanie się ze mną nie sprawiło jej radości? - Wykorzystałeś mnie! Wykorzystałeś moje ciało jak jakiś przedmiot. - Wstrząsnął nią potężny szloch. Wpatrywała się w niego ze złością, która raniła mu duszę. - Wiedziałaś, że to się stanie - odpowiedział zmieszany. O co jej chodzi? Może jest oziębła? Gdyby tylko dała mi szansę, byłbym bardziej delikatny i postarałbym się, żeby ona przeżyła orgazm. - Myślałam, że będziemy się kochać jak dwoje ludzi, którym na sobie zależy. Że nie będzie to... po prostu... pieprzenie - wypowiedziała to słowo z taką miną, jakby smakowało tak samo paskudnie jak brzmiało. Jej oczy były wielkie, a głos drżał z wściekłości. - To jest różnica. - Och, kochanie... - Wstał z łóżka w zmiętym smokingu, z rozpiętym kołnierzykiem. Umysł miał zamroczony od szampana. Zapiął rozporek, potykając się. - Przepraszam, powinienem był być bardziej delikatny. Wróć do łóżka, obiecuję, że będzie ci dobrze. - Nie dotykaj mnie nigdy więcej, Reksie Buchananie. - Była już na dobre rozhisteryzowana. Wyciągnęła zza siebie pogrzebacz, gotowa go użyć. - Spróbuj mnie jeszcze raz zgwałcić, a przysięgam na Boga, że cię zabiję. - O, Jezu, Lucretio, ja nie... Pomachała mu pogrzebaczem przed nosem. - I nie wzywaj imienia Boga nadaremnie, nawet go nie wymawiaj w tym strasznym miejscu! Będę twoją żoną, Rex, bo właśnie ślubowałam, że będę. Złożyłam przysięgę i będę ją szanować. Ale nie pamiętam, żebym ci przysięgała, że będę tanią dziwką, spełniającą twoje perwersyjne zachcianki. - Perwersyjne? Nie, Lucretio, ty nie rozumiesz... - Oj, rozumiem doskonale. Ożeniłeś się ze mną po to, żebyś mógł mnie rzucić na łóżko, rozchylić mi nogi i sapać nade mną jak... któryś z twoich drogich ogierów na klaczy, którą dla niego sprowadziłeś. To się więcej nie 50 powtórzy! To było wariactwo. Musiał powiedzieć jej coś mądrego i wytłumaczyć, że popełnił błąd. Że już nie będzie takim grubiańskim prostakiem, że ją zadowoli. Ale gdy się do niej zbliżał, ona kuliła się i odsuwała, aż w końcu uderzyła ramionami o kominek. Tren jej ślubnej sukni dotknął rozżarzonych węgli. Materiał zapalił się z przyprawiającym o mdłości sykiem. Ogień biegł w górę sukni jak szybki złodziej. Błyskawicznie pochłaniał materiał. W jednej chwili jej ciało objęły płomienie. W płonącej białej sukni wyglądała jak zjawa z nieba, chociaż wrzeszczała, jakby była w piekle. Rex rzucił się na nią, pchnął ją na podłogę i tarzał się z nią, tłumiąc płomienie. Szybko ugasił ogień. Lucretia przerażona przylgnęła do niego, szlochając. Szybko zaniósł ją do łazienki, zdjął z niej to, co pozostało z sukni i wsadził do balii z zimną wodą. Miała niewielkie poparzenia na nogach i rękach. Gdy stała drżąca, naga w balii o kształcie serca i patrzyła na niego ciemnymi, pełnymi nienawiści oczami, zrozumiał, że dotyk nieba był krótki i już się skończył. Na zawsze. Przerażonym wzrokiem popatrzyła na spaloną, poplamioną krwią suknię. - Zadzwonię po lekarza. - Nie. - Zakryła dłońmi piersi i krok. Boże, jaka była piękna. Doskonała. Chciał jej znowu. Mimo tragedii, jaką przed chwilą przeżyli. - Ale jesteś ranna... - Nie chodziło tylko o poparzenia, ale i o urazy psychiczne. - Nikt się nigdy o tym nie dowie, Rex. Obiecaj mi, że dopóki żyję będziemy udawać, że jesteśmy najszczęśliwszą parą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Rozległo się pukanie do drzwi ich apartamentu. - Halo. Czy wszystko w porządku? - krzyknął niski męski głos. Rex przełknął ślinę z trudem. - Nie wiem... - Obiecaj mi! - Ścisnęła go za ramię. Jej piersi przez chwilę były nagie, a różowe brodawki wydawały się żeglować po wodzie. Nie mógłby jej odmówić niczego. Czuł na barkach niewiarygodny ciężar winy. To przez niego była poparzona. Dlatego, że myślał tylko o sobie. Przez jego zachłanność już nigdy nie będzie się z nim kochać. - Lucretio, proszę cię... Myślę... - Obiecaj mi, bydlaku, że dopóki żyję nikt się nie dowie o tym, co mi zrobiłeś! - Hej, wszystko w porządku? - Ponownie zapytał stłumiony głos za drzwiami. - Może powinniśmy wyłamać drzwi albo wezwać szefa... Rex z trudem przełknął ślinę. - Nic się nie dzieje! - odkrzyknął przez zęby. - Proszę nas zostawić! - Na pewno? - Głos nie był przekonany. - Słyszałem krzyki. Naprawdę, nic się nie dzieje - krzyknęła Lucretia, zadziwiająco spokojnym głosem. - mamy miesiąc miodowy. - Jezu! - Głos był pełen grozy i zdziwienia. - Proszę się nie martwić - dodał Rex. - Przepraszam, że przeszkodziłem. Jezus! W pokoju zrobiło się cicho. - Obiecaj mi - nalegała Lucretia. Jej oczy były twarde jak diamenty. Rex Buchanan ostatni raz płakał, gdy był dzieckiem. Teraz łzy zamazały mu obraz Lucretii, zasłaniającej się i odsuwającej od niego w różowej wannie. - Dobrze, Lucretio. Obiecuję. - Jego słowa brzmiały pusto. W noc poślubną został poczęty ich syn Derrick. Rex trzymał się z daleka od swojej młodej żony przez całą ciążę. Później domagał się swoich praw małżeńskich, więc się poddała, ale leżała pod nim nieruchomo jak głaz. Nie dotykała go, nie całowała, wykonywała swój obowiązek tak, jak ją matka uprzedzała. Czuł się jak kretyn, gdy próbował ją rozpalić. Jej zimna obojętność zmieniała się w odrazę, kiedy całował jej piersi, wodził językiem wokół pępka albo kiedy po pijanemu chciał, żeby dotknęła jego członka, a nawet wzięła go do ust. - No, dalej. - Zanurzył palce w jej włosach, próbując skłonić ją do tego, by go zadowoliła. - To nie takie straszne. - To najobrzydliwsza rzecz, jaką słyszałam. - Jestem twoim mężem. - A ja nie jestem twoją dziwką. Znajdź sobie kogoś innego. - Nie mówisz poważnie. - Nie? - Spojrzała na niego uwodzicielskimi błękitnymi oczami. Zsunęła się z łóżka i wydawało się, że go posłucha, ale splunęła na niego pogardliwie. - Jestem w ciąży, ty zboczony bydlaku. Zamarł ze zdumienia i poczuł radość. Kolejne dziecko może odmienić ich życie. Zapomniał o swojej złości. Oczy mu się zaszkliły od łez. - To dobrze, Lucretio. To dobrze. - Chcę usunąć ciążę. - Co? Nie myślisz chyba... 51 - Właśnie, że myślę, Rex. Nie chcę następnego dziecka. Masz już syna. Nie potrzebujesz drugiego. - Ale to grzech... To ją powstrzymało. Jej oczy patrzyły żałośnie. Wyślizgnęła się z łóżka. Ona też była katoliczką i wiedziała, że odbieranie życia, nawet komuś, kto nie byłby w stanie żyć sam, jest grzechem tak strasznym, że nie można dostać rozgrzeszenia. - Dobrze. - Wzięła szlafrok z brzegu łóżka i szybko go założyła. - Ale to już ostatnie. - Kochanie, posłuchaj... - Nie. - Siedziała sztywna i wyprostowana. Przewiązała paskiem swoją szczupłą, doskonałą talię. - Urodzę to dziecko, ale żadnych więcej nie będzie. - Nie mogę obiecać... Odwróciła się, patrząc mu z wściekłością w oczy. - Oczywiście, że możesz. Możesz się przenieść do innego pokoju i zostawić mnie w spokoju. Na zawsze. - Lucretio... - Już rozmawiałam z doktorem Williamsem. Decyzja należy do ciebie. Jeżeli chcesz tego dziecka, to mi obiecaj, że dasz mi spokój. Jeżeli nie, idę do lekarza. - Jak możesz? - To dziecko jest dla ciebie, Rex. Jeżeli go chcesz. - Ale możesz poronić. Wzruszyła ramionami. Wiara walczyła w nim z pożądaniem, ale w końcu zwyciężyła. Przeniósł się do innego pokoju w odległym końcu korytarza. Lucretia zapłaciła ślusarzowi za nową zasuwę w drzwiach sypialni i dotrzymała słowa. Urodziła Angie niecałe siedem miesięcy później. Od dnia, w którym dziecko przyszło na świat, Rex nie żałował swojej decyzji. Nigdy też nie zapukał, nie podsłuchiwał ani nie dobijał się do drzwi sypialni żony. Znalazły się inne kobiety, tak jak przedtem, zanim poznał Lucretię. Nienawidził się za swoją słabość i składał większe ofiary na rzecz kościoła. Miał nadzieję, że datki i działalność dobroczynna uwolni go od poczucia winy. Ale to nie skutkowało. Im więcej dawał pieniędzy, tym bardziej czuł, że musi dać jeszcze więcej. Im większej liczbie fundacji przewodniczył, tym więcej musiał otwierać nowych. Przez cały czas trwania małżeństwa był niewierny. Nie chciał, ale był zdrowym mężczyzną i potrzebował seksu - dzikiego, zwierzęcego seksu. Takiego, jakiego żona nie chciała mu dać. Taki mógł przeżyć tylko z innymi kobietami, a zwłaszcza z jedną, z którą spotykał się przez ponad dwadzieścia lat. Której nie przestał odwiedzać. Teraz, gdy patrzył na portret Lucretii, miał łzy w oczach. Boże, jak za nią tęsknię. Była jedyną kobietą, która się przed nim nie ugięła, jedyną, która była dla niego wielkim wyzwaniem, jedyną, która go nie chciała. A Angie była do niej tak podobna... To było przekleństwo, które musiał dźwigać do końca swoich dni. - Brig nie zgubił Remmingtona - powiedziała Cassidy, stojąc twarzą do ojca na korytarzu, tuż przy schodach. Rex w jednej ręce trzymał teczkę, a przez drugie ramię miał przerzuconą marynarkę. - Jeżeli nie on, to kto? Ty? - Uniósł z niedowierzaniem brwi. - Tak - powiedziała wzdychając. Była zdenerwowana. - Byłam wściekła, bo nikt nie pozwalał mi jeździć na moim koniu, więc tamtej nocy wyprowadziłam go ze stajni, przejechałam przez stary staw przy tartaku. Zrzucił mnie i uciekł. Brig mnie znalazł, wysłał do domu na innym koniu, na tym, na którym przyjechał, a sam zaczął szukać Remmingtona. - Mówiła szybko. Bała się, że ojciec jest wściekły i że zwolni Briga. Nie mogła do tego dopuścić. Nie chciała, żeby ponosił konsekwencję za jej błąd. - Wiem, że byłam głupia, robiąc to bez twojej zgody. - Cassidy naprawdę czuła skruchę. - Ale zrozum, że byłam już zmęczona tym czekaniem bez końca. - Chyba nie mówisz tego, żeby go osłaniać? - Rex zmarszczył czoło. Cassidy chciała schować spocone dłonie do tylnych kieszeni spodni. - A dlaczego miałabym to robić? - Serce waliło jej jak młotem, bo kochała Briga i chociaż tym razem mówiła prawdę, gotowa byłaby dla niego skłamać. Jakimś cudem udało jej się zachować niewzruszoną twarz. - Nie wiem. Twoja matka myśli, że ten chłopak cię fascynuje. - Przecież jest tylko naszym pracownikiem. - Cassidy wiedziała, że nie może się zdradzić. Nie spodobał jej się ton wyższości we własnym głosie. Brig był kimś o wiele ważniejszym niż pracownik. O wiele, wiele ważniejszym. - To, że jest pracownikiem nie przeszkadza ci się koło niego kręcić. - Angie, która najwidoczniej usłyszała rozmowę, zbiegła po schodach w krótkiej białej spódniczce i wiązanym na szyi topie. Przechyliła głowę na bok i zapięła złoty kolczyk. - Zajmuje się moim koniem - odpowiedziała nerwowo Cassidy. - Akurat. - Angie uśmiechnęła się wymownie. Wyjęła z torebki okulary słoneczne. Cassidy starała się nie zauważać tego, że ojciec zawsze rozpromieniał się, gdy w pobliżu pojawiała się Angie. Jego twarz łagodniała tak samo jak wtedy, gdy klękał przed figurką Maryi w kościele. 52 Angie stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. - Gdzie idziesz? - Jadę z Felicity do Portland. Chcemy kupić coś do ubrania na przyjęcie. - Angie uśmiechnęła się szeroko. - Podróżuj z kartą kredytową! Rex roześmiał się z ulgą. - Chcesz jechać z nami, Cass? Przydałoby ci się coś nowego. - Nie, dziękuję. Angie zmierzyła wzrokiem dżinsy, podkoszulek i bluzę w kratę siostry. - Nie możesz iść na przyjęcie jak wieśniaczka. - Dlaczego nie? - Bo to oficjalne przyjęcie, a sędzia Caldwell jest dziwakiem. Lubi, jak wszystko idzie po jego myśli. A wiadomo, że na przyjęcie nie chodzi się w dżinsach i podkoszulku. - Nie obchodzi mnie to. - Cassidy nie miała ochoty na towarzystwo. Angie wydęła pogardliwie usta. - Dobrze. Rób, jak uważasz. Tylko nie mów, że się nie starałam. - Wyszła, tupiąc po zimnej posadzce białymi sandałkami i zostawiając po sobie zapach perfum Chanel nr 5. Cassidy wolała nie myśleć o przyjęciu u Caldwellów. Będzie przeżywała tortury, koszmarne tortury, patrząc, jak Brig trzyma Angie w ramionach. Ogień i woda. Te dwa żywioły zawsze będą nadawały bieg życiu jej synów. Sunny skurczyła się, bo przed oczami miała wizję góry w płomieniach i katafalku olbrzymich rozmiarów. Wiele lat temu Buddy o mało się nie utopił, a teraz chłopcy przejdą przez prawdziwe piekło, rozpalone i dzikie, które na zawsze zmieni ich życie i skończą tragicznie. Będzie ból i śmierć. W jej wizji czarny dym unosił się do nieba. Zaczęła kasłać. - Nie! Nie! Nie! - Mamo, co ci jest? Chase momentalnie znalazł się przy niej. Potrząsnął nią, żeby oprzytomniała. Błękitne oczy Sunny były pełne troski. Prawie zasnęła na kanapie. Znowu. Doszła do siebie, ale nie mogła pozbyć się obrazu śmierci, który jej nie odstępował jak wstrętny demon. - Nie możesz iść na to przyjęcie - powiedziała stanowczo. Zatroskanie Chase’a przerodziło się w złość. - Rozmawialiśmy już na ten temat. Idę... - Mówię poważnie. Nie możecie iść. Ani ty, ani Brig. - Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie ma mowy. To zbyt niebezpieczne. Nie mam zamiaru dyskutować na ten temat. - Jednak jej zakazujący ton najwyraźniej nie zrobił wrażenia na Chasie. Zadarł przekornie brodę. Tak bardzo przypominał swojego ojca. Podobieństwo było przerażające. - Nie zaczynaj znowu z tymi bzdurami, mamo. Od wielu lat marzyłem, żeby iść na to przyjęcie i w końcu ktoś mnie poprosił. Nie mam zamiaru zbyć Mary Beth Spears. - Uśmiechnął się do matki łagodnie. Ten uśmiech zawsze ranił jej serce. - Poza tym, jestem już za duży, żebyś mi rozkazywała. - Idziesz z córką pastora? - Sunny skręciły się wnętrzności. - Tylko dlatego, że jest spokrewniona ze starym Bartolomeo... - O Boże, już nawet Angie Buchanan jest lepsza niż córka Spearsów. - Ale nie miałem wyboru - odpowiedział niecierpliwie. - I nie mów nic na Angie. Wiem, co o niej myślisz. Nie chcesz, żeby Brig miał z nią cokolwiek wspólnego. - Pewnie, że nie. Ale Mary Beth jest córką pastora. A on, chociaż stara się uchodzić za męża Bożego, jest wcielonym diabłem. Słyszysz mnie? Diabłem. - Idę, mamo. To ważna sprawa. Potrzebne mi było zaproszenie i Mary Beth okazała trochę serca i mi je dała. - Jego głos był pełen sarkazmu i zgorzknienia. - Poza tym, mogę tam poznać ludzi, którzy pomogą mi w karierze. Właściciele firm prawniczych mogą potrzebować studenta prawa albo aplikanta do swoich kancelarii. Wierz albo nie, ale nie mam zamiaru spędzić życia pracując dla starego Buchanana i podlizując się wszystkim w mieście. Nie załamała rąk, ale potrząsnęła głową. Kłopoty. Ogromne kłopoty. Mary Beth Spears i Angie Buchanan. Góra ognia znowu stanęła jej przed oczami. - Nie mogę uwierzyć, że Earlene pozwoli jej pójść z tobą. - Ta kobieta jest jak plastelina. Robi wszystko, co każe jej mąż. - Dobrze. Więc dlaczego on pozwala swojej córce, żeby się z tobą spotykała? - Powiedz to głośno, mamo. Aż takie ze mnie zero? - Zachichotał. - Oczywiście, że nie - powiedziała Sunny z dumą. - Jesteś najlepszy. - Więc nie ma problemu. - Mogę mieć tylko taką nadzieję - jej głos wcale nie brzmiał pewnie. - Nie bądź takim prorokiem złych wieści. Może się okazać, że to najważniejsza noc w moim życiu. Spójrz... - 53 wszedł do pokoju, który dzielił z Brigiem i wyciągnął smoking zapakowany w folię. - To wielka chwila, mamo. Więc przestań gderać i życz mi powodzenia. - Zawsze ci tego życzę. Ale wizja... Oczy Chase’a spochmurniały, ale Sunny nie lekceważyła tak jak on swoich przepowiedni. Zacisnęła palce na jego rękach i trzymała go mocno, wbijając paznokcie w jego skórę jak zęby węża. Smoking zatrząsł się na wieszaku. - Posłuchaj, Chase. Nie lekceważ mnie. Pamiętasz, że widziałam wodę przed tym, jak Buddy... - Nie chcę słuchać tych bujd, mamo. - Odskoczył od niej, prostując się. Przeszył ją zjadliwym wzrokiem. - Znowu zaczynasz mówić jak wariatka. - Mówię tylko prawdę. - O Boże drogi. Wróżysz. Połowa z tych wróżb się nie sprawdza. Większość ludzi ma cię za wariatkę. - A ty? - Nie wiem. - Szczerość odbiła się na jego twarzy. - Nie chcę tak myśleć. - Więc mi uwierz, Chase. Stanie się tragedia. - Chyba że zrezygnuję z najlepszej w życiu okazji? - Tak. - Boże, ratuj. Odwiesił smoking na pręcie do wieszania ubrań i przeczesał dłońmi włosy. Był zdenerwowany. Sunny rozumiała jego emocje. Wyśmiewano go od lat, nazywano synem stukniętej indiańskiej dziwki, która nie potrafiła zatrzymać przy sobie męża albo oskarżano go, że jest maminsynkiem, a jego matka jest niespełna rozumu, a często też, że jest wysłannikiem diabła. Chase znalazł zdechłego kota przywieszonego do skrzynki pocztowej i sam go pochował, powstrzymując łzy, gdy wykopywał szpadlem ziemię. Zastanawiał się, dlaczego miał takiego pecha, że urodziła go taka dziwna kobieta. Sunny westchnęła głośno i wstała. Rozumiała, dlaczego zazdrościł bogatym pieniędzy; bo oni nie musieli tyrać tak jak on, żeby pomóc w utrzymaniu domu. Zaczął roznosić gazety, gdy miał zaledwie siedem lat, ustawiał kręgle na torze do gry, zanim wprowadzono automaty. Był za młody, żeby legalnie dostać pracę, więc skłamał tylko po to, żeby zarobić trochę więcej i został pomocnikiem kierowcy autobusu. W końcu zaczął pracować w tym samym tartaku, co jego ojciec, ale to Chase’owi nie wystarczało. Spał po trzy godziny na dobę między ośmio- lub dziesięciogodzinnymi zmianami. Dostawał najlepsze stopnie, doczekał się stypendium, a teraz kończył studia licencjackie. Od zimowego semestru miał zamiar iść na studia prawnicze. Sunny była z niego dumna. Był jej pierworodnym synem. Rozumiała doskonale, że poświęcił wszystko - dumę i życie towarzyskie, żeby wspiąć się wyżej. Musiał uczyć się kilka lat dłużej, bo poświęcił się dla niej. Czuła się z tego powodu trochę winna. Powinien zacząć samodzielne życie z jakąś porządną dziewczyną i założyć rodzinę. Siedział przy stole z posępną miną. Nawet ona, choć znała przyszłość, nie mogła mu odmówić tej odrobiny radości. - Tylko uważaj jutro. - Stanęła przy zlewie, odkręciła kran i nalała wody do szklanki. - Dopadnie mnie zły duch? - zakpił. - Mam nadzieję, że nie. - Wyjrzała przez małe okno i zagryzła dolną wargę. - Mam nadzieję, że się mylę. - A co z Brigiem? On też? - Nie zawracał sobie głowy, żeby ukryć sarkazm. - Któryś z was. Nie potrafię powiedzieć, który. Chase zaklął pod nosem. - Mamo... Wiedziała, co powie, zanim zdążył wyrzucić z siebie znienawidzone słowa. Położyła mu dłoń na ramieniu, żeby go uspokoić. - Nie pójdę do żadnego psychologa. Chcą mnóstwo pieniędzy i zazwyczaj mają więcej problemów niż ich pacjenci. - Są profesjonalistami. Oparła się biodrem o zlew i łyknęła wody ze szklanki. - To oni powinni przychodzić po radę do mnie. - Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś uparta? - Tylko bezczelny, przemądrzały syn, któremu się wydaje, że zostanie wziętym prawnikiem. Kąciki ust Chase’a unosiły się. Gdy się uśmiechał, był nieziemsko przystojny. - Mnie się nie wydaje, mamo. Ja to wiem. - Ja też, synu - odpowiedziała z dumą. - Ja też. Brig dodał gazu. Usłyszał długie i głośne wycie silnika harleya i dopiero wtedy zmienił bieg. Wiatr rozwiewał mu włosy i szumiał w uszach. Brig nisko pochylony patrzył na pola, które migały mu przed oczami. Od czasu bójki z Derrickiem udawało mu się go unikać, ale to nie będzie trwało wiecznie. Zobaczy go na tym 54 cholernym przyjęciu, a przecież będzie tam z Angie. To na pewno wkurzy jej starszego brata. Ojca zresztą też. Bobby i Jed też się wściekną. Od poniedziałku zostanie bez pracy i najprawdopodobniej będzie leczył złamany nos. Jednak gdy wyobraził sobie, że Jed Baker i Bobby Alonzo usiłują mu wlać, uśmiechnął się pobłażliwie. Niech spróbują. Ale co z Cassidy? Zacisnął zęby. Z nią będzie kłopot. Jest jeszcze dzieckiem. Trzpiotem. Nie ma nawet biustu. Ale nim zawładnęła. W najgorszy sposób. Nie tylko dlatego, że jest smukła i dobrze zbudowana, ma mały okrągły tyłeczek i szczupłą talię. Jest też sprytna i niepokorna, a to zawsze go pociągało. Zmrużył oczy na wietrze. Żałował, że jej dotknął i że ją pocałował, bo teraz jej pragnął. Straszliwie. A szanował ją na tyle, żeby trzymać ręce przy sobie. Zasługiwała na coś lepszego, niż on mógł jej dać. A Angie... Cóż, to zupełnie co innego. Ona się o to prosiła. Nie miał pojęcia, dlaczego. Nie ufał jej. Była z tych, co to potrafią owinąć sobie faceta wokół palca, a on nie miał zamiaru dać się na to nabrać. Ale cholernie dużo go kosztowało, żeby nie wziąć tego, co tak chętnie chciała mu dać. Ona też była piękna. Zabójczo piękna. Miała nieskazitelne ciało. Problem w tym, że o tym wiedziała. Brig nie należał do ludzi, którzy myślą o przyszłości. To zmartwienie zostawiał bratu. Pójdzie na to przeklęte przyjęcie tylko na chwilę, a potem się ulotni. Ale najpierw zatańczy z Cassidy Buchanan. Co go to obchodzi, że jest dzieckiem. Będzie ją trzymał w ramionach. A potem niech się dzieje, co chce. Na korytarzu przy pokoju Angie Cassidy usłyszała cichy szloch, stłumiony przez poduszkę i drzwi. Zapukała delikatnie. - Odejdź! - Angie pociągnęła głośno nosem. - Co się stało? - Cassidy nie miała pojęcia, dlaczego jej starsza siostra, która zawsze miała wszystko, płacze. - Zostaw mnie w spokoju. Cassidy zawahała się, wzięła głęboki oddech i przekręciła klamkę w drzwiach. Klamka nie drgnęła. - Przestań, Angie, wpuść mnie. - Mówię ci, żebyś sobie poszła! Boże, za co? Poczekaj chwilę. - Minutę później Angie stała boso w drzwiach. Była w szlafroku. Trzymała rękę na biodrze. Była zirytowana. - Czego chcesz? - Miała czerwone oczy i rozpaloną twarz. - Co się stało? - Nic. - Ale płakałaś... - Na miłość boską! - Chwyciła Cassidy za ramię, wciągnęła ją do środka i zatrzasnęła za nią drzwi. - Nie płakałam! - Przecież słyszałam. - Mam alergię... - Angie wzięła chusteczkę higieniczną z toaletki i wytarła oczy. - Nieprawda. Angie westchnęła i podeszła do okna, trzymając ręce na biodrach. - Nic się nie stało. - Jasne. - Dostanę okres, wiesz, jak to jest. A jutro to przyjęcie i w ogóle. Po prostu się denerwuję. - Czym? - Bo diabli wzięli zabawę. Wystarczy? - Wysmarkała nos teatralnie. - Dena i tata dowiedzieli się, że poprosiłam Briga, żeby poszedł ze mną do Caldwellów i podnieśli raban. Powiedzieli, że nie mogę z nim iść. A tata niby tak szanuje prostych ludzi. Tylko na pokaz jest dobroczynny. Wielkie gadki, a jak przyjdzie co do czego... Kupa gówna. - Jejku. - Cassidy współczuła siostrze, ale jej serce skakało z radości, że Brig nie pójdzie z Angie na przyjęcie. - To... to bardzo źle. - Tak? - Angie odwróciła się. Znowu miała oczy pełne łez. - Widziałam, jak się koło niego kręcisz. Sama jesteś w nim po uszy zakochana. Cassidy westchnęła. - Nie. Nie jestem. - Powiedz to komuś, kto ci uwierzy. - Pociągnęła głośno nosem, otarła łzy i zadarła dumnie głowę. - Ale to nic. - Wzruszyła ramionami. - Nieważne, co czujesz. Nie obchodzi mnie też, co myśli Dena i tata. Pójdę z Brigiem. - Zabiją cię. - Nie sądzę. - Oczy Angie pociemniały. Cassidy poczuła przedsmak grozy. Angie przełknęła głośno ślinę. Do jej oczu znowu nabiegły łzy. - Widzisz, Cassidy, tak naprawdę nie mam wyboru. - W jej głosie pobrzmiewała gorycz. - Brig i ja... - Potarła skroń drżącą dłonią, jakby próbując odegnać ból głowy. - Co: ty i Brig? - spytała Cassidy jakby z oddali. Serce łomotało jej rozpaczliwie, mijały sekundy, a Angie toczyła 55 przegraną bitwę ze łzami. Odkaszlnęła, zdobyła się na blady uśmiech i spojrzała siostrze prosto w oczy. - Brig i ja weźmiemy ślub. 8 Cassidy bolały stopy, dudniło jej w głowie i od wczoraj ją mdliło. Od kiedy Angie oświadczyła, że pobierze się z Brigiem. Brig i Angie małżeństwem? Nie! Nie! Nie! Nie uwierzy w to. To tylko wymysł Angie. Ale dlaczego płakała? - Będziesz się świetnie bawić - odezwała się Dena z przedniego siedzenia lincolna. Odwróciła się i uśmiechem próbowała dodać Cassidy otuchy. - Będzie mnóstwo chłopców i dziewczyn w twoim wieku. No już, przestań się dąsać. - Ja się nie... Dena zmarszczyła idealnie wyregulowane brwi. - Widzę przecież. Słuchaj, Cassidy. Wejdziesz tam i będziesz się świetnie bawić. Pamiętaj, że Sędzia i Geraldine mają to zauważyć. Rex podjechał do głównego wejścia ogromnego domu i podał kluczyki lokajowi. Cassidy ze strachem wysiadła z samochodu ojca. Marzyła, żeby znaleźć się gdziekolwiek indziej, tylko nie w posiadłości Caldwellów. Dwupiętrowy śnieżnobiały dom wyglądał jak przeniesiony z planu Przeminęło z wiatrem. Był najwierniejszą kopią Tary, jaką Cassidy w życiu widziała. W oknach wisiały długie zielone zasłony. Przez całą długość budynku ciągnął się szeroki ganek z werandą. Po kilku kominach z czerwonej cegły piął się bluszcz. Ogromny trawnik odgrodzony był rododendronami, azaliami i różami. W nocnym pachnącym powietrzu rozbrzmiewały stare piosenki i modne melodie. - Chodź, chodź - ponagliła Dena córkę. Matka pewnie myślała, że Angie jest z Felicity, ale Cassidy podejrzewała, że jej przyrodnia siostra jedzie na motorze z Brigiem, obejmując go w pasie ramionami, przyciskając policzek do jego pleców. Nie pobiorą się. To kolejne kłamstwo Angie! Miej więcej wiary. Wyprostowała ramiona i weszła za rodzicami do hallu. Murzyn w wykrochmalonej białej koszuli, czarnym garniturze, z bielutkimi zębami i z błyskiem w oczach, które jednak nie były promienne, zaprowadził ich na tyły domu, gdzie otwarte drzwi zapraszały gości do ogrodu. - Rex! - Sędzia przywitał starego kumpla. Ira Caldwell był postawnym mężczyzną. Miał wielki brzuch i kiedy nie kryła go sędziowska toga, musiał zapinać pasek na ostatnią dziurkę. Włosy miał rzadkie, a oczy głęboko osadzone. Uśmiechnął się szeroko. - Zastanawiałem się, kiedy się zjawicie. Dena... - Ścisnął rękę matki Cassidy, ujmując ją energicznie w swoje dłonie - Wyglądasz olśniewająco, jak zawsze. - Dena zarumieniła się i sięgnęła do torebki po złotą papierośnicę. - Jak zwykle mi pochlebiasz - powiedziała, biorąc do rąk papierosa. Sędzia błyskawicznie podał jej ogień. Zaśmiał się i zamknął złotą zapalniczkę. - A to kto? Dziewczęca Cassidy. W sukni nigdy bym cię nie rozpoznał. Ale się wystroiłaś. Boże, jesteś tak ładna jak twoja siostra. - Ładniejsza - sprostowała Dena, wypuszczając chmurę dymu w sufit. Cassidy chciała umrzeć. Nienawidziła, gdy porównywano ją z Angie, a przyjaciele rodziców robili to zawsze. Gdyby mogła, uciekłaby po wyłożonej marmurem podłodze. Może wymówi się bólem brzucha albo powie, że idzie się przejść po ogrodzie? Potem zadzwoni do rodziców i powie, że jest w domu. Co by jej zrobili? Wróciliby do domu i zaciągnęli ją z powrotem na przyjęcie? Raczej nie chcieliby wzbudzać sensacji. Nikt, nawet Jezus Chrystus we własnej osobie, jeśli byłby zaproszony, nie odważyłby się zakłócić miejscowego wydarzenia roku. Oznaczałoby to towarzyską śmierć. Cassidy niecierpliwiła się, że matka i ojciec tak długo rozmawiają. Mama sprawiła sobie kremową koronkową garsonkę, zmieniła odcień rudych włosów i błyskała nowym pierścionkiem z rubinem, który dostała od ojca. Paliła papierosy, śmiała się i flirtowała w skandaliczny sposób. - Gdzie dziewczynki? - spytała Dena, a Geraldine wzruszyła ramionami. Zmarszczki na jej twarzy się pogłębiły. - Felicity wspominała coś, że przyjedzie później, z Derrickiem. - Wyszedł z domu kilka godzin temu. - Uśmiech Reksa nieco zbladł. - Angie też. - Nie widziałam jej w ogóle. - Geraldine była zakłopotana, ale Cassidy wyczuła, że matka Felicity powiedziała to z zadowoleniem. Dziewczęta, chociaż były przyjaciółkami, rywalizowały ze sobą. Geraldine cieszyłaby się, gdyby Angie znalazła się w tarapatach. - Przyniosę drinki! - Sędzia poklepał Reksa po plecach. - Cassidy, przy basenie jest mnóstwo dzieciaków. Wszystkie dziewczyny oglądają się za chłopakami. - Mrugnął do niej okiem. Cassidy błagała matkę, żeby pozwoliła jej zostać w domu, ale Dena nie dała się uprosić.