szacunkiem, tym bardziej że sceny tego rodzaju były w Nowym Araracie na porządku
dziennym. Jedyną rzeczą, która odrywała urzędnika od oczyszczającego duszę zajęcia, był dochodzący z ganku szkoły dźwięczny dziecięcy śmiech. Tam, w otoczeniu stadka małych chłopców, siedział jakiś mężczyzna w miękkim kapeluszu i widać było, że mu z urwisami wesoło, im zaś wesoło z nim. Berdyczowski kilka razy oglądał się z rozdrażnieniem w stronę, skąd dolatywał zgiełk, miał więc możność zauważyć niektóre cechy fizjonomii miłośnika dzieci – bardzo miłej, otwartej, nieco nawet prostackiej. A kiedy podprokurator, ocierając łzy, wstał wreszcie z kolan, nieznajomy podszedł do niego, grzecznie uchylił kapelusza i zaczął przepraszać: – Proszę wybaczyć, że naszą paplaniną przeszkadzaliśmy panu w modlitwie. Dzieci ciągle dręczą mnie wypytywaniem o najróżniejsze sprawy. Zadziwiające, jak mało im objaśniają nauczyciele, nawet w tym, co dotyczy rzeczy najważniejszych. One zresztą boją się zadawać niepotrzebne pytania nauczycielom, przecież wykładają tu sami mnisi, w dodatku bardzo srodzy. A mnie się nie boją. – Mężczyzna się uśmiechnął i po tym uśmiechu można było poznać, że bać się rzeczywiście nie ma czego. – Wybaczy pan, że tak sobie bez ceremonii do niego podszedłem. Ja, widzi pan, jestem nadzwyczaj towarzyski, a zwróciłem uwagę na szczerość pańskiej modlitwy. Nieczęsto się widzi, żeby wykształcony człowiek z takim przejęciem, ze łzami w oczach klęczał przed ikoną. W domu, sam na sam ze sobą to jeszcze, ale wprost na ulicy! Pan mi się bardzo spodobał. Berdyczowski ukłonił się z lekka i chciał odejść, ale przyjrzał się nieznajomemu uważniej, zmrużył oczy i z wielką ostrożnością powiedział: – Eee, za pozwoleniem łaskawego pana, czy mogę spytać, z kim mam przyjemność? Czy przypadkiem nie z Lwem Nikołajewiczem? Bo z manier i wyglądu zewnętrznego przyjemny pan zadziwiająco przypominał miłośnika lektur z listu Aloszy Lentoczkina. Berdyczowski, zapalony szachista, pamięć miał znakomitą, a i trudno było zapomnieć takie imię – jak u hrabiego Tołstoja. Mężczyzna zdziwił się, ale nie za bardzo – i bez tego wyglądał, jakby stale oczekiwał od rzeczywistości niespodzianek, i to głównie radosnych. – Owszem, właśnie tak się nazywam. A skąd pan wie? Również w tym przypadkowym spotkaniu oczyszczony modlitwą Berdyczowski dopatrzył się zamysłu Bożego. – Mamy wspólnego znajomego, Aleksego Stiepanowicza Lentoczkina. No, tego, co podarował panu pewną książkę, powieść Fiodora Dostojewskiego. Taka nadnaturalna orientacja znowu zadziwiła Lwa Nikołajewicza, ale i tym razem nie zanadto. – Tak, doskonale pamiętam tego biednego młodzieńca. Wie pan, że spotkało go nieszczęście? Rozum mu się pomieszał. Matwiej Bencjonowicz nie odezwał się, ale uniesieniem brwi wyraził zdziwienie, jakby chciał rzec: co pan powie? – Z powodu Czarnego Mnicha – zniżył głos jego rozmówca. – Poszedł nocą do pewnej chatki, gdzie na oknie był wydrapany krzyż, i rozum stracił. Coś tam zobaczył. A potem, w tym samym miejscu, inny człowiek, którego też trochę znałem, zastrzelił się z pistoletu. Oj, ależ się rozgadałem! To przecież tajemnica – przestraszył się Lew Nikołajewicz. – Powiedziano mi to w największym sekrecie, dałem słowo. Niech pan nikomu więcej o tym nie mówi, dobrze? Tak, tak – powiedział do siebie śledczy i mocno potarł nasadę nosa, żeby złagodzić wściekłe pulsowanie krwi. Tak, tak. – Nikomu nie powiem – obiecał, udając, że ziewa ze znudzeniem. – Ale wie pan co, pan mnie też wydaje się bardzo sympatyczny. I do tego okazuje się, że mamy wspólnego znajomego. Czy nie zechciałby pan posiedzieć ze mną przy filiżance herbaty lub kawy? Pogadalibyśmy o tym i owym. Chociażby o Dostojewskim. – Będę uszczęśliwiony! – ucieszył się Lew Nikołajewicz. – Wie pan, tak rzadko udaje się spotkać tutaj oczytanego, prawdziwie kulturalnego człowieka. A poza tym – rozmowa ze mną nie każdego interesuje. Niewiele umiem, jestem niewykształcony, czasem mówię